1 kwietnia 1924 r. wprowadzono reformę walutową, która miała zwalczyć hiperinflację. Już w czerwcu można było ogłosić sukces.
„W Polsce wszystkie wojska były wrogie, wszystkie zdzierały, łupiły, niszczyły nieszczęsny kraj i nieszczęsną ludność. Były miasta, w których wzwyż 75 proc. budynków uległo zniszczeniu, były wsie, które całkowicie, doszczętnie zginęły z powierzchni ziemi, gdzie dosłownie kamień nie pozostał na kamieniu” – pisał Eugeniusz Kwiatkowski w wydanej w 1931 r. książce „Dysproporcje. Rzecz o Polsce przeszłej i obecnej”. Przyszły twórca Centralnego Okręgu Przemysłowego przypominał, co spotkało ziemie zamieszkane przez Polaków podczas I wojny światowej. „Fabryki, które przed wojną konkurowały samodzielnie z produkcją niemiecką, zniszczono z premedytacją, a zapasy produktów gotowych spalono. Wysadzono w powietrze setki mostów, zniszczono wszystkie arterie i środki komunikacyjne. Prawie 2 miliony hektarów lasów polskich uległo zniszczeniu” – wyliczał.
Przy czym wojna dla Polski nie skończyła się w 1918 r. Gdy na Zachodzie zapanował pokój, Polacy przez ponad dwa lata musieli toczyć boje o granice II RP oraz odeprzeć inwazję bolszewickiej Rosji. Dopiero od 1921 r. mogli się zająć podnoszeniem z ruin państwa. Jednak dramatycznie brakowało najbardziej koniecznego z narzędzi – pieniędzy.
Pierwsze próby zaciągnięcia pożyczki za granicą pokazały, że otrzymanie jej będzie niezwykle trudne. Wielka Brytania i Francja zmagały się z kryzysem, zaś tamtejsze banki bez rządowych gwarancji nie zamierzały podejmować ryzyka kredytowania kraju, nazywanego przez Niemców „sezonowym”. Na brak kapitału nie narzekały instytucje finansowe w USA. Jednak i one nie były skłonne do tego, by zaryzykować pożyczkę państwu, które dopiero co powstało.
Rządowi pozostało więc zapożyczenie się u własnych obywateli.
Pożyczka ostatniej szansy
Na to, by rząd zaczął sprzedawać w kraju obligacje skarbowe, naciskał minister skarbu Zygmunt Jastrzębski. Tak mocno, że w końcu Sejm przyjął ustawę, w której upoważnił resort do sprzedaży papierów „państwowej pożyczki złotej”, każdemu chętnemu do ich nabycia. „Pożyczka, jako wewnętrzna operacja kredytowa, będzie środkiem prowadzącym do zmniejszenia inflacji i sprowadzi pośrednio stabilizację waluty” – oznajmił Jastrzębski 17 października 1922 r. Dodając, iż oprocentowanie obligacji będzie wynosiło 8 proc. w skali roku, a ich późniejsze wykupienie jest gwarantowane „całymi zapasami kruszcu” Polskiej Krajowej Kasy Pożyczkowej, pełniącej wówczas funkcję banku centralnego.
Jednak ani oprocentowanie, ani próba dowartościowania „państwowej pożyczki złotej” poprzez powiązanie wartości obligacji z parytetem złota nie przekonały obywateli. A nieufność pogłębiło to, że jesienią 1922 r. wysokość inflacji wynosiła już kilkadziesiąt procent w skali roku i ceny towarów systematycznie szły w górę. Czego nie dawało się powiedzieć o pensjach wypłacanych w markach polskich. Mieszkańcy II RP, mimo rozlicznych, drukowanych w prasie apeli rządu i samego Jastrzębskiego, zignorowali możliwość zakupu obligacji. To zaś oznaczało, że przy marnych wpływach z podatków podstawowym źródłem gotówki dla rządu stała się drukarnia mennicy państwowej. W połowie grudnia inflacja była więc już trzycyfrowa.
Co gorsza, po wyborach prezydenckich, które wygrał nieznany społeczeństwu Gabriel Narutowicz, scena polityczna znalazła się w stanie wrzenia. Endecy i socjaliści brali się za łby, aż 16 grudnia 1922 r. niespełniony malarz Eligiusz Niewiadomski zastrzelił Narutowicza. Wtedy dla opanowania kryzysu politycznego powołano ponadpartyjny rząd, ale z Ministerstwa Skarbu odszedł Jastrzębski. Aż do wiosny politycy nie mieli głowy do zajmowania się inflacją, tymczasem ta ciągle rosła.
Z problemem spróbował się zmierzyć kolejny gabinet. Tym razem utworzył go sojusz endeków, chadeków i ludowców, nazywany Chjeno-Piastem. Na czele koalicyjnego rządu stanął pod koniec maja 1923 r. Wincenty Witos, który tekę ministra skarbu zaproponował Władysławowi Grabskiemu. Oznaczało to powierzenie kluczowego urzędu osobie niebędącej figurantem. Grabski kierował rządem w bardzo trudnym dla II RP okresie, podczas wojny z bolszewicką Rosją, od połowy czerwca do lipca 1920 r. Jego brat Stanisław należał do ścisłego grona ludzi kierujących Narodową Demokracją, gdzie starał się wybić na osobę drugą po Romanie Dmowskim. Poza tym Władysław Grabski studiował historię oraz ekonomię na paryskiej Sorbonie i uchodził za osobę dobrze orientującą się w kwestiach gospodarczych. Co potwierdził zaraz po objęciu stanowiska ministra skarbu, informując kolegów z rządu, iż jego priorytetem stanie się walka z inflacją.
Zmarnowane lato
„Wkrótce po utworzeniu gabinetu Witosa marka polska zaczęła silnie spadać. Działo się to głównie pod wpływem katastrofalnego spadku marki niemieckiej, która i nas ciągnęła w dół. Witosa to ogromnie irytowało, że zbiegło się to z jego nominacją. Wszyscy ministrowie byli też mocno nie kontenci (...) – wspominał w książce „Dwa lata pracy u podstaw państwowości naszej (1924–1925)” Władysław Grabski.
Chcąc ratować sytuację, nowy minister skarbu w czerwcu przekazał Sejmowi projekt pakietu ustaw antyinflacyjnych. Już to sprawiło, że kurs marki polskiej wobec dolara się ustabilizował, a wzrost cen spowolnił. Grabski proponował jednak wprowadzenie podatków obciążających zamożniejszą część społeczeństwa oraz ściągnięcie z rynku nadmiaru gotówki. Witos i przywódcy koalicyjnych partii niespecjalnie wykazywali więc ochotę, by brać na siebie odpowiedzialność za wcielenie w życie rozwiązań mogących mocno zirytować obywateli, choć czas naglił, a ekonomiści przestrzegali, że inflacja zwolniła tylko na chwilę. „Ponieważ rząd Witosa był rządem większości sejmowej, więc rozumie się, że sabotowanie moich ustaw przez Sejm było sabotowaniem ich przez gabinet cały” – podkreślał Grabski.
Jego cierpliwość szybko się wyczerpała i 30 czerwca przekazał Witosowi, że podaje się do dymisji. Uczynił to w najlepszym dla siebie momencie. Niedługo potem w Niemczech inflacja zaczęła bić rekordy, zamieniając się w krach walutowy. Po czym niemiecka marka pociągnęła za sobą w przepaść także polską. To z dnia na dzień zmieniło życie mieszkańców II RP w koszmar. Nie dość, że spadek wartości pieniądza pozbawiał ich oszczędności, to jeszcze wzrost pensji pozostawał coraz bardziej w tyle za skokami cen. Nim wakacje dobiegły końca, realne dochody robotników, urzędników i pracowników najemnych zmalały o 30–40 proc. Tempo tej zmiany dobrze oddawał drożejący dolar. Jeszcze w styczniu kosztował 10 tys. polskich marek, a w lipcu 1923 r. już ponad 200 tys.
Nic dziwnego, że wszyscy domagali się podwyżek, choć napędzały one inflację. Rząd Witosa nie próbował ich ograniczać. Robotnicy wywalczyli indeksowanie zarobków co dwa tygodnie, wymuszając jeszcze szybszy dodruk banknotów o coraz wyższych nominałach. Dlatego następca Grabskiego, minister skarbu Hubert Linde, przedstawił nowy plan zdławienia inflacji, łącząc wymianę pieniądza z dużą pożyczką zagraniczną, z której pokrywano by wydatki do czasu ustabilizowania się sytuacji oraz umocnienia się nowej waluty.
Kłopot polegał na tym, że choć Linde kontaktował się z kolejnymi bankami w Wielkiej Brytanii, we Francji i w USA, żaden nie chciał pożyczyć polskiemu rządowi większej kwoty. Co jakiś czas pojawiały się plotki, iż ministrowi wreszcie udało się zdobyć kredyt. „Pod koniec sierpnia prasa warszawska, m.in. związany z rządem «Kurier Warszawski», podała wiadomość o zakończeniu rokowań o pożyczkę amerykańską 150 mln dol. Miała udzielić jej grupa Morgana (J.P. Morgan & Co. – red). Tym większe nastąpiło rozczarowanie, gdy po ukazaniu się w prasie amerykańskiej szeregu depesz z Warszawy o rokowaniach z Morganem, Morgan oficjalnie zaprzeczył podawanym informacjom” – relacjonuje w opracowaniu „Pożyczki zagraniczne w polityce Rządu Polskiego” Zbigniew Landau. „Zrobiło to bardzo złe wrażenie na rynku amerykańskim i prawdopodobnie zadecydowało o odejściu Lindego z Ministerstwa” – dodaje.
Kolejny minister skarbu, Władysław Kucharski, wyprawił się po pożyczkę do Paryża i Londynu. „Skutki tej «radosnej» dyplomacji (...) były żałosne, a polskie placówki dyplomatyczne, poza świadomością których działał pan Kucharski, musiały tylko wybawiać z kłopotu kreatywnego dygnitarza” – opisuje Tomasz Głowiński w monografii „Feliks Młynarski 1884-1972”. Jedyne, co się udało polskiemu ministrowi, to ściągnąć do II RP brytyjską misję finansową, kierowaną przez Edwarda Hiltona Younga.
Prawie jak kolonia
„Co by powinno było nastąpić w myśl rad misji angielskiej? Przede wszystkiem powinniśmy byli do wyższych urzędów naszych zaprosić szereg angielskich urzędników ekspertów, dobrze płatnych z naszej kasy. Byli by to ci Anglicy, którzy właśnie wtedy wycofali się z Egiptu. Następnie powinniśmy byli bardzo ograniczyć wydatki na wojsko, a szkolnictwo powinniśmy byli oddać samorządom i w ten sposób miało nam się udać zrównoważyć budżet, oparty na marce, a markę powinniśmy byli wtedy stabilizować” – opisywał Władysław Grabski to, co w październiku 1923 r. Young przekazał Witosowi. Ponadto premier usłyszał, że II RP otrzyma kredyt, gdy odda się pod kuratelę Ligi Narodów, zaś w jej imieniu kontrolę na wydatkowaniem pożyczki przejmą angielscy urzędnicy. Oznaczało to nie tylko zrzeczenie się suwerenności, lecz także groźbę, iż na forum Ligi władze Republiki Weimarskiej wniosą kwestię korekty granic.
Grabski miał tego świadomość i domagał się odrzucenia ultimatum Younga. Jednak Witos i Kucharski wahali się, bo przyjęcie planu dawało nadzieję na wymarzony kredyt. Ich niezdecydowanie pogłębiało to, co działo się w kraju. W miastach pensje wypłacano już nawet nie w tygodniówkach, lecz dniówkach. Zaraz po otrzymaniu gotówki do ręki, ludzie gnali do sklepów, żeby kupić cokolwiek. A największym powodzeniem cieszyły się rzeczy trwalsze, traktowane jako lokata kapitału: stoły, krzesła, buty, cukier, czekolada. Zdobycie ich na zapas oznaczało szansę posiadania „zamrożonych” w nich oszczędności na czarną godzinę. Oczywiście pewniejszymi lokatami były złoto, biżuteria i dolary, ale ich cena szła już w miliony.
Jednocześnie hiperinflacja oferowała możliwość pozbywania się w legalnych sposób zobowiązań finansowych właściwie od ręki. Wystarczyło uchylać się przez tydzień lud dwa od płatności. Z tego powodu banki przestały udzielać kredytów, co oznaczało śmierć dla gospodarki. „Kupcy ukrywający towary, aby je później drożej sprzedać i nadużywający kredytu towarowego, podatnicy, umyślnie zwlekający z opłatą podatków, przedsiębiorcy zwlekający z opłatą płac robotnikom” – wyliczał podczas wykładu wygłaszanego na forum krakowskiego Towarzystwa Ekonomicznego prof. Stanisław Głąbiński. Każdy kolejny tydzień hiperinflacji zubażał zwykłych ludzi i dewastował gospodarczo kraj.
Na dokładkę zaczynało brakować żywności, bo chłopi zwlekali ze sprzedażą. „Pewien włościanin w lecie 1923 r., chcąc kupić konia, sprzedaje krowę i rocznego byczka. Suma uzyskana wystarcza w dniu sprzedaży na kupno konia, jednak nie mogąc znaleźć okazu odpowiedniego, chłop odkłada transakcję na inny dzień. W jednym z najbliższych tygodni kwota poprzednia jest już niedostateczna, wobec czego chłop sprzedaje dodatkowo sztukę trzody chlewnej wagi 360 funtów” – relacjonował we wspomnieniach socjolog prof. Ludwik Krzywicki. Chłop wyprzedawał kolejne zwierzęta, ale za każdym razem spóźniał się z zakupem konia. Na koniec, jak opisywał Krzywicki: „Zrezygnowany włościanin kupuje za całą sumę cztery cembrowiny do studni”.
Równie źle jak obywatele miało się państwo. Hiperinflacja odcięła je od przychodów podatkowych – w październiku 1923 r. aż 70 proc. swoich wydatków rząd Witosa pokrywał nowo wydrukowanymi banknotami. Stopa inflacji przekroczyła wówczas 360 proc. miesięcznie, a 1 dol. USA kosztował 1,5 mln marek polskich. „Jest publiczną tajemnicą, że w ministerstwie skarbu panuje depresya i brak wiary” – poinformował czytelników 4 października krakowski „Czas”.
O krok od rewolucji
„W sklepach ceny od rana do wieczora skaczą o 10-20 proc.” – zapisał na początku listopada 1923 r. senator Juliusz Zdanowski. W tym momencie ludzie zaczęli mieć dość nieudolnego rządu, a PPS przekazała Witosowi, że zamierza zorganizować strajk generalny. Rząd próbował zapobiec mu zakazami i siłą, lecz wówczas, 6 listopada, w Krakowie wybuchły zamieszki.
Posłani do ich pacyfikacji żołnierze zbratali się z tłumem. Wówczas dowodzący akcją gen. Józef Czikel rzucił do szarży ułanów. „Kawaleryja w pełnym galopie ruszyła ze wzniesionymi pałaszami na tłum” – opisywał „Ilustrowany Kurier Codzienny”. Ale mający za sobą służbę w wojsku robotnicy skorzystali ze zdobytych karabinów i to kawalerzyści znaleźli się pod gradem kul. „Dwunastu ułanów padło z końmi od razu, 71 ciężko rannych leży w szpitalu wojskowym, 60 koni zginęło, kilkanaście jest lżej lub ciężej rannych. Szarża na ulicy Dunajewskiego więcej nas kosztowała w ludziach, aniżeli słynna szarża pod Rokitną!” – grzmiał następnego dnia krakowski dziennik „Czas”. Masakrę udało się przerwać, bo kierownictwo PPS przekonało strajkujących do zaniechania walk. Po czym wynegocjowało z ministrem spraw wewnętrznych wycofanie wojska z Krakowa.
Krwawe, bratobójcze starcia ostatecznie podkopały pozycję rządu Witosa. Choć musiał minąć jeszcze miesiąc, nim koalicja Chjeno-Piasta się rozpadła. Wprawdzie premier chciał jeszcze powalczyć o jej odtworzenie, ale zablokował go marszałek Sejmu Maciej Rataj, grożąc, że jeśli rząd Witosa przetrwa, to on poda się do dymisji. Większość posłów poparła marszałka, a ich spojrzenia zwróciły się na pozostającego od pół roku na politycznym aucie Władysława Grabskiego.
Przypomniano bowiem sobie o jego planie pokonania inflacji własnymi siłami, bez uzależniania Polski od zagranicznych kredytów. „Musiał przeto powstać rząd bezpartyjny zdecydowany na przeprowadzenie reformy walutowej i użycie w tym celu wszystkich rozporządzalnych środków naszego społeczeństwa i dający jednocześnie gwarancję, że uchroni nawę państwową od wstrząśnień społecznych i politycznych” – zanotował Grabski. Podobnie uważał prezydent Stanisław Wojciechowski, który 17 grudnia 1923 r. powierzył Władysławowi Grabskiemu misję utworzenia nowego gabinetu. Dwa dni później Sejm przegłosował powstanie nowego rządu.
„Pierwsza rzecz wielkiej wagi, z którą stanąłem oko w oko po objęciu władzy w końcu grudnia 1923 r., było to jak uniknąć zastawionych na nas sideł opieki zagranicznej” – zanotował Grabski. „Gdy powiedziałem przedstawicielom misji Jounga (Younga – red.), że oczekuję jej raportu i że już więcej z jej usług nie zamierzam korzystać oraz, że rozszerzać jej w uplanowany sposób nie myślę, zrobiło to piorunujące wrażenie” – dodawał. Oburzeni Brytyjczycy opuszczali Warszawę w przekonaniu, że Polacy na pewno sobie nie poradzą.
W złotym nadzieja
„Plan mój polegał na tem, żeby pobierać podatek majątkowy w przyśpieszonym trybie tak, by starczył on na pokrycie deficytu pierwszych kilku miesięcy. W ciągu zaś tych kilku miesięcy należało dokonać reformy walutowej, która by położyła kres ciągłej groźbie ponownego spadku waluty” – objaśniał w krótkich słowach swoje zamierzenia premier Grabski.
Działania rządu były błyskawiczne. Na osoby zamożne nałożono podatek naliczany od posiadanego majątku, co czyniło go niezależnym od wysokości inflacji. Następnie rozpoczęto operację, której szczegóły zaplanował specjalista od bankowości Feliks Młynarski. Ostatnie rezerwy dewizowe Polskiej Krajowej Kasy Pożyczkowej, 2,5 mln dol., w tajemnicy rzucono na rynek. Dzięki temu obniżono kurs dolara z 20 mln polskich marek do 9 mln. Towarzyszyło temu rozpuszczanie plotki, iż rząd Grabskiego dostał zagraniczny kredyt. Tak wzbudzono falę optymizmu, niewidzianego już od roku. Po czym 14 kwietnia 1924 r. prezydent Wojciechowski podpisał ustawę o „zmianie ustroju pieniężnego”. Markę polską zastąpił złoty wedle przelicznika 1,8 mln marek za złotówkę. Ten sam akt prawny powoływał do życia niezależny od władzy wykonawczej i ustawodawczej Bank Polski. Zadaniem banku centralnego II RP stała się emisja waluty oraz dbanie o jej wartość.
W ten sposób wycofano z obiegu nadmiar pieniądza i rozpoczęto odbudowę zaufania obywateli do państwa. Wartość waluty udawało się utrzymać dzięki ograniczeniu do minimum deficytu budżetowego, co zapewniły podatek majątkowy i poważne obcięcie wydatków na administrację i inwestycje. Po pół roku energicznych działań rząd Grabskiego mógł odtrąbić sukces. Uczynił to premier 10 czerwca 1924 r. w przemówieniu wygłoszonym przed Sejmem.
Po wymianie pieniądza złoty polski utrzymywał stabilny kurs wobec dolara w okolicach 5,18 zł, a ceny w sklepach stanęły. Ludzie zaś zaczęli odczuwać wzrost zarobków. A co najważniejsze, znów mogli określać, jakie właściwie są ich dochody, szacować wydatki, planować zakupy oraz oszczędzanie. Gospodarka odzyskiwała wigor. Odbudowa ze zniszczeń młodego państwa, która zamarła na tyle miesięcy, ruszyła wreszcie z miejsca. ©Ⓟ