Gdyby zapowiedzi Koalicji Obywatelskiej z kampanii wyborczej zostały zrealizowane, mielibyśmy rząd niewielki, fachowy i tańszy w utrzymaniu niż gabinet Mateusza Morawieckiego. Ponieważ jednak obietnice sobie, a powyborcza rzeczywistość sobie, trzeci rząd Donalda Tuska dorównuje objętością pisowskiemu. A przy tym ma wadę konstrukcyjną, która potencjalnie może ograniczyć jego skuteczność.
Wada pojawiła się tuż po wyborach i była efektem koalicyjnych negocjacji. Przedstawiciele dziewięciu partii tworzących nową większość (byłoby 10, ale Lewica Razem zdecydowała się nie wchodzić do rządu, a tylko udzielić mu poparcia) umówili się na parytety w ministerstwach. Każdy komitet wyborczy zyskał prawo wskazania wiceszefów do wszystkich resortów. Miało to zagwarantować, że partie trzymają rękę na pulsie w kluczowych sprawach. Rozwiązanie miało jednak wysoką cenę. W czasie burzliwego okresu formowania się rządu jedna z osób, którą przymierzano do posady wiceministra, powiedziała mi, że jej głównym atutem ma być lojalność wobec szefa. Zdaniem tej osoby tylko gra do jednej bramki i zaufanie mogły zapewnić powodzenie reformom, jakie czekały ministerstwo. Mimo eksperckich kwalifikacji i osobistej prośby ministra, jej CV trafiło do kosza. Powietrze w resorcie zabrali wiceministrowie z partyjnego klucza.
Pierwszy efekt parytetów był taki, że części ministrów zablokowano swobodę kształtowania swojego najbliższego otoczenia. Szefom resortów udało się przeforsować zwykle tylko po jednej zaufanej osobie. I tak np. Krzysztof Gawkowski ma w Ministerstwie Cyfryzacji Dariusza Standerskiego. Władysław Kosiniak-Kamysz w MON – Pawła Bejdę, a Izabela Leszczyna w resorcie zdrowia – Katarzynę Kacperczyk. Zastępcy z innych ugrupowań de facto nie są podwładnymi ministra, zobowiązanymi do lojalności wobec niego. Więcej – ich faktyczny szef jest tam, gdzie siedziba ich partii. Jak słyszymy w jednym z resortów, kiedy dochodzi do konfliktu między dwiema osobami z kierownictwa, ta, która należy do KO, potrafi zagrać kartę: „OK, to ja zadzwonię do Donka”. Przedstawiciele Lewicy i KO w tym resorcie niemal nie rozmawiają ze sobą bezpośrednio. Sprawy załatwiają pracownicy biur.
Wiceministrom w zasadzie nie musi zależeć na sukcesie ministra. Jak słyszymy, wśród polityków pojawiają się nadzieje, że kiedy po czerwcowych eurowyborach nastąpi rekonstrukcja rządu, zajmą miejsca dotychczasowych kierowników. Im gorzej więc radzi sobie szef, tym bardziej rosną szanse na sukces jego zastępców. Podwójna lojalność to problem nie tylko personalny, ale też czysto praktyczny. Umowa koalicyjna jest bardzo ogólnym dokumentem, a w legislacyjnych szczegółach, za które odpowiadają ministerstwa, interesy partii mogą być skrajnie różne. Tak było choćby w resorcie klimatu. Choć cały jest obsadzony politykami z lewicowych skrzydeł swoich partii, to postulat Urszuli Zielińskiej (startowała z komitetu KO, ale należy do Zielonych), by zredukować emisję o 90 proc., wywołał konsternację nawet u innych członków kierownictwa.
Ministrowie, aby zachować jaką taką sterowność i kontrolę nad działaniami resortów, żonglują obszarami kompetencji. W Ministerstwie Edukacji Narodowej kierowanym przez duet Barbara Nowacka–Katarzyna Lubnauer (obie z KO) ta druga zajmuje się tematami od podstawy programowej, przez kształcenie nauczycieli, aż do cyfryzacji. Pozostali członkowie kierownictwa mają ledwie po kilka pomniejszych zadań. W MZ Izabela Leszczyna (KO) nadzoruje siedem departamentów i biur resortu. W resorcie spraw zagranicznych Andrzej Szejna (Lewica) dostał jedynie nadzór nad problematyką Afryki i Bliskiego Wschodu plus trochę kompetencji związanych z koordynacją międzyresortową. Inną strategię przyjął Krzysztof Gawkowski. Co prawda Paweł Olszewski, jego zastępca z KO, jest odpowiedzialny za cyberbezpieczeństwo, ale jednocześnie to minister jest pełnomocnikiem rządu do tych spraw.
Z logiki koalicyjnych parytetów wyjęty został resort finansów. Andrzej Domański ma siedmioro zastępców, ale większość z nich pracowała w MF już wcześniej lub zajmowała stanowiska w europejskich instytucjach. Spośród kierownictwa resortu tylko Domański jest jednocześnie posłem. To niezwykła w nowym rządzie sytuacja. Około 50 ministrów i sekretarzy stanu to jednocześnie parlamentarzyści. Choć nie jest to zakazane, w praktyce przekłada się na to, że kierownictwa resortów przez co najmniej sześć dni w miesiącu są w Sejmie, a nie w ministerialnych gabinetach.
Także koncepcja trzymania ręki na pulsie nie wytrzymuje próby czasu. Kiedy KO szykowała się do zmian w mediach publicznych, nawet wiceministrowie w resorcie kultury nie wiedzieli, jaki jest plan. Jak relacjonowali dziennikarzom DGP, minister Bartłomiej Sienkiewicz i jego zastępca Andrzej Wyrobiec zamknęli się w gabinecie i nie dopuszczali ich do żadnych informacji. Albo inny przykład, z resortu rozwoju i technologii. Nie dość, że wywodzący się z Lewicy Krzysztof Kukucki urzęduje w innej części Warszawy niż pozostali ministrowie (oni na pl. Trzech Krzyży, on przy ul. Chałubińskiego), to jeszcze nie poinformowano go o planie uruchomienia kredytu 0 proc. A to on miał odpowiadać za mieszkalnictwo. ©℗