Nie każdy pocisk rosyjski będziemy w stanie unieszkodliwić i nie zawsze warto to robić.

Piątkowe wtargnięcie rosyjskiej rakiety w polską przestrzeń powietrzną wywołało poruszenie polityczne. Głos zabrali m.in. przedstawiciele prezydenta i minister obrony narodowej oraz szef sztabu generalnego. Do szukania ewentualnych szczątków pocisku skierowano ok. 500 żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej. Takie reakcje mocno kontrastują z wypadkiem, gdy rosyjska rakieta doleciała pod Bydgoszcz, o czym dowiedzieliśmy się przez przypadek kilka miesięcy później. Mimo polepszenia komunikacji uwarunkowania systemowe w obronie powietrznej się nie zmieniły.

Czy jesteśmy w stanie zestrzelić pocisk, taki jak ten, który wleciał w piątek nad Polskę?

Nie. Obecnie Wojsko Polskie dysponuje dwoma bateriami systemu przeciwrakietowego Patriot. Jedna stoi w gotowości bojowej na warszawskim Bemowie i jej zadaniem jest obrona stolicy. Druga jest w Sochaczewie, ale na razie jeszcze nie jest w pełni operacyjna (powinno to nastąpić mniej więcej w połowie roku). Zasięg sektorowy tego systemu to ok. 100 km, a ten pocisk znajdował się znacznie dalej od stolicy.

Technicznie w stanie byłaby go też zestrzelić bateria systemu Narew, która stacjonuje w okolicach Zamościa. Jednak jej efektywny zasięg to ok. 20 km – ten pocisk przez system był najpewniej widziany, ale był zbyt daleko, by go zestrzelić.

Nie mamy z kolei wiedzy, czy pocisk mogła zestrzelić bateria systemu Patriot, którą dysponują Amerykanie pod Rzeszowem. Jeśli stanowiłby zagrożenie dla lotniska, to najpewniej zostałby zestrzelony.

Z kolei jeśli chodzi o próbę unieszkodliwienia tego pocisku samolotami F-16, to aby miały one jakąkolwiek szansę to zrobić, musiałyby być już w powietrzu w danym regionie. Tymczasem procedura poderwania w powietrze jednostek będących w gotowości to 15 min. Potem jeszcze samoloty muszą dolecieć na miejsce. Pocisk w przestrzeni powietrznej RP przebywał niecałe 3 min.

Jak wygląda proces podejmowania decyzji o zestrzeleniu takiego obiektu?

Po pierwsze, najpierw taki pocisk trzeba wykryć. To może się odbyć np. przy pomocy jednego z sojuszniczych radarów Backbone na terenie Polski albo polskiego radaru P18-PL, który na razie doczekał się prototypu, ale tuż przed nowym rokiem wreszcie podpisaliśmy umowę na zakup 24 sztuk takiego sprzętu. Przy jego testach obserwowano m.in. ataki rakietowe na Kijów. Do wykrywania mamy także radary o krótszym zasięgu, np. stacje radiolokacyjne Soła.

Po wykryciu cel trzeba sklasyfikować, czyli stwierdzić, czy jest to np. samolot, dron, pocisk balistyczny czy manewrowy. Jeśli jest to samolot, to trzeba też stwierdzić, czy przypadkiem nie sojuszniczy, do czego służy system IFF. By móc identyfikować cele, tworzy się tzw. bibliotekę sygnatur, każdy pojedynczy samolot zostawia inny ślad, różnią się też od siebie pociski.

Po wykryciu i identyfikacji celu nowoczesne systemy jak np. Patriot określają, czy np. dany pocisk balistyczny stanowi zagrożenie dla sektora, który jest chroniony. Jeśli tak, to proponuje on zestrzelenie celu, który ostatecznie potwierdza np. porucznik dowodzący jednostką. Czasu w takich sytuacjach jest tak mało, że nie ma mowy o dzwonieniu do najważniejszych dowódców czy wręcz polityków. Taki żołnierz działa zgodnie z procedurą, która przewiduje, że w razie zagrożenia pocisk ma być zestrzelony.

Czy każdy pocisk przeciwnika powinien być zestrzelony?

Zgodnie z zasadami sztuki wojskowej – nie. Jeśli wiadomo, że pocisk trafi w pole albo las i nie stanowi zagrożenia dla obszaru chronionego, nie ma takiej potrzeby. Trzeba pamiętać o tym, że koszt pocisku PAC-3 MSE, z których korzysta system Patriot, to kilka milionów dolarów, a ich liczba w naszym zasobie jest ograniczona. Oczywiście są też tańsze rakiety, ale one mają mniejszy zasięg. Jeśli więc dany cel leci donikąd, nie ma sensu jej zużywać i odsłaniać się przed przeciwnikiem, zdradzając sposób, w jaki działamy. Ale nawet jeśli pocisk miałby spaść na miasto, ale np. nie na infrastrukturę krytyczną, to jego zestrzelenie nie jest oczywiste.

Znacznie tańsze jest zestrzelenie np. bezzałogowców Shahed, które poruszają się na niskim pułapie (czasem kilkadziesiąt metrów), są głośne i stosunkowo wolne (ponad 100 km/h). Do ich zestrzelenia wystarczy np. działko 23 mm. Ukraińcy montują je na samochodach terenowych i mają bardzo dużą skuteczność w unieszkodliwianiu tego typu obiektów.

Wreszcie należy brać pod uwagę, że ewentualne zestrzelenie też ma konsekwencje. Na Ukrainie w ostatnich dniach często wybuchały pożary właśnie po zestrzeleniu bezzałogowców, które spadając, wyrządzają szkody. Nie zawsze da się wybrać miejsce zestrzelenia pocisku tak, by obyło się bez szkód, zazwyczaj nie ma na to czasu.

Na dodatek obecnie w Polsce znajdujemy się w czasie pokoju, a nie wojny, tak więc nie jest też oczywiste, kto ma naprawić szkody, które mogą powstać po zestrzeleniu takiego obiektu.

Po co nam samoloty F-16 w powietrzu?

Rosyjskie pociski Kindżał mogą się poruszać z prędkością kilku tysięcy kilometrów na godzinę, co oznacza, że w ciągu minuty mogą pokonać nawet ponad 100 km. Jeśli w tym czasie samolot stoi na płycie lotniska, to nie ma szans, by choćby wystartował do momentu zakończenia lotu takiej rakiety. Za to jeśli np. F-16 jest w powietrzu w regionie przygranicznym w momencie rosyjskiego ataku, to przynajmniej dajemy sobie szansę, by dany pocisk unieszkodliwić. Ale też nie jest oczywiste, że to się uda, ponieważ najpierw samolot musi go wykryć, a później zidentyfikować. To, że przez moment widzimy dany obiekt na jednym radarze, nie znaczy, że nam potem nie zniknie, gdy wyleci poza zasięg tego radaru – tutaj wpływ mają kulistość Ziemi i proces rozchodzenia się fal.

Jeśli już samoloty są w danej okolicy, to aby wydłużyć czas ich działania w powietrzu, korzysta się z latających tankowców. Nie jest też jednak jasne, czy ostatnio poderwane samoloty miały na sobie odpowiednie uzbrojenie, by zestrzelić pocisk. ©℗