Rosyjski pocisk manewrujący, który w piątek rano na 3 min wleciał w polską przestrzeń powietrzną, najpewniej nie był przeznaczony do prowokacji. Nie zmienia to faktu, że był nad Polską o 2 min i 59 s za długo.

Wojsko tłumaczy, że obserwowało go od momentu, gdy przekroczył granicę aż do opuszczenia Polski. Tyle że akurat obrona powietrzna nie jest od tego, by pociski obserwować, ale aby do nich strzelać. Nawet zakładając optymistycznie, że sobie poleci dalej znad Polski, to przecież gdzieś musi spaść. Na przykład na dach bloku mieszkalnego we Lwowie. Co więcej, wszystko wskazuje na to, że rosyjskich ataków rakietowych – w związku z tym, że rok 2024 w Rosji jest rokiem „wyborczym” – może być znacznie więcej. Władze w Warszawie nie mogą pozwolić na to, by na Lubelszczyźnie powstał korytarz powietrzny dla pocisków manewrujących. Choćby z tego powodu, że nad wschodnią Polską istnieje inny korytarz powietrzny – dla lotnictwa cywilnego, dla którego pociski Ch-101 czy Ch-102 poruszające się z prędkością przelotową boeinga 737, są zagrożeniem. Mniejsza jednak o to. Nie ma rakiety. W Polsce nie było ofiar. Nie ma afery.

Zmasowane uderzenia na Ukrainę nie zakładają na razie, że kluczowe w nich będzie prowokowanie NATO. Te z piątku były oczywistą odpowiedzią na zatopienie przez Ukraińców okrętu desantowego „Nowoczerkask” na początku ubiegłego tygodnia. To już trzecia jednostka tego typu od początku wojny. Wcześniej był „Saratow” i „Mińsk”. Brytyjczycy są przekonani, że właśnie za pomocą takich jednostek jest dostarczana na Krym amunicja i sprzęt niezbędny do prowadzenia operacji na Zaporożu. Oprócz mostu Krymskiego okręty są ważnym ogniwem logistyki. Stąd ogromny wybuch, który można było widzieć po ataku na port w położonej na okupowanym Krymie Teodozji. Ukraińcy, niszcząc trzy takie okręty za pomocą pocisków manewrujących Storm Shadow, osiągnęli zatem istotny cel militarny, ale i propagandowy.

Władimir Putin, wchodząc w „rok wyborczy”, nie może sobie pozwolić na powtórkę z zatopienia „Moskwy” czy utratę kontroli nad bezpieczeństwem wewnętrznym. Nie ma pola do tego, by Ukraińcy dalej wypychali flotę czarnomorską z okupowanego Krymu. Tymczasem to właśnie się dzieje. O ile w kontrofensywie lądowej nie osiągnęli znaczących postępów, o tyle na morzu udało im się sparaliżować przeciwnika. Wymusić na nim przebazowanie co bardziej wartościowych jednostek do portów na wschodnim wybrzeżu Morza Czarnego. Z zapowiedzi ukraińskich władz wynika, że na czas wyborów w Rosji są jeszcze planowane pewne niespodzianki. Szef SBU Wasyl Maliuk mówi o tym, że „bawełna nadal będzie płonąć”, sugerując akty sabotażu w głębi Rosji, na terenach okupowanych, naloty za pomocą dronów i kontynuowanie programu celowanych zabójstw. Tak jak Rosja gromadziła pociski manewrujące i balistyczne do ataków zimą na Ukrainę, tak Kijów gromadzi drony i pociski do ataków na cele poza swoimi granicami. O tym, że ma poważne możliwości w tej dziedzinie, świadczy sobotni atak odwetowy na Biełgorod.

Od początku inwazji w lutym 2022 r. najbardziej perspektywiczne dla Ukraińców jest podważanie fundamentów państwa rosyjskiego i przenoszenie wojny – jak to określa Maliuk – „jak najbliżej Kremla”. Temu służyło powołanie wiosną 2022 r. Rosyjskiego Korpusu Ochotniczego do rajdów w obwodach przygranicznych. Temu służyły celowane zabójstwa takie jak wysadzenie w powietrze córki Aleksandra Dugina, uderzenia dronami w miasta rosyjskie czy ataki na ważne ogniwa logistyki – Tunel Północnomujski na linii bajkalsko-amurskiej czy tzw. Diabelski Most. Z tego też powodu Ukraina z sympatią spoglądała na bunt Prigożyna. W roku „wyborczym” można się spodziewać nasilenia działań podważających autorytet Putina. Ale i odpowiedzi w postaci zmasowanych ataków powietrznych ze strony Rosji. Prezydent nie może okazać słabości. Jeśli tak, to i Polska powinna być gotowa na rykoszety. I na zamknięcie korytarza powietrznego nad Lubelszczyzną dla pocisków manewrujących. ©℗