„Frekwencja wyborcza budzi więcej niepokoju niż satysfakcji” – napisał w felietonie dla „Teologii Politycznej” Jan Rokita. Współtwórca Platformy Obywatelskiej przekonuje, że mobilizacja wyborców jest efektem działań socjotechnicznych.

„Te profesjonalne instrumenty mobilizacji mas to: przesada, kłamstwo, kalumnia, potwarz, psychoza, groźba, resentyment, lęk” – pisze niedoszły premier z Krakowa. I dodaje, że uzyskana w ten sposób frekwencja nie jest niczym dobrym, bo zmobilizowana wspólnota, która ruszyła do urn, pokazuje „coraz bardziej nikczemne oblicze”.

Kiedy niemal wszyscy komentatorzy podkreślają, że 15 października stał się prawdziwym świętem demokracji, głos Rokity brzmi jak zgrzyt żelaza przeciąganego po szkle. I choć rozumiem, z czego mogą wynikać jego konkluzje, trudno mi się z nim zgodzić. Jak dla mnie te wybory przyniosły mnóstwo dobrych wiadomości.

Bankructwo PO-PiS

Wspólnota polityczna dość jasno powiedziała, że ma dość trwającej już prawie 20 lat (!) walki PO-PiS. Inne ugrupowania poparł co trzeci wyborca, łącznie ponad 7 mln głosujących. To jasny sygnał, że obywatele są naprawdę zmęczeni polaryzacją. Skądinąd może warto przypomnieć, zwłaszcza młodszym, że to właśnie ludzie z (byłego) środowiska Jana Rokity są źródłem pogrążającej Polskę polaryzacji i że to oni zaczęli się ścigać na socjotechniczne chwyty, te „profesjonalne instrumenty mobilizacji mas”, o których pisze. W 2005 r. oszukali Polaków i wbrew kampanijnym zapowiedziom, zamiast zmontować koalicję dwóch centroprawicowych, wywodzących się z Solidarności ugrupowań, zdecydowali się na otwartą wojnę. Warto też przypomnieć, że rządu nie udało się sformować, bo politycy nie umieli się porozumieć w kwestii stołków (czytaj: podziału politycznych łupów).

Lekcja mechanizmów wyborczych

Rekordowa frekwencja sprawiła, że wielu Polaków po raz pierwszy też poczuło na własnej skórze problemy naszego systemu wyborczego. Chyba po raz pierwszy na taką skalę wybrzmiał w przestrzeni publicznej choćby temat nierównej wagi mandatów. O co chodzi? Z prostej kalkulacji wynika, że jeden fotel posła powinien przypadać na ok. 80 tys. mieszkańców. Tymczasem w okręgu nr 32 (Katowice) jest do wzięcia dziewięć mandatów, co oznacza że jeden przypada na 72 tys. Podobnie w okręgu nr 7 (Chełm). Na drugim krańcu spektrum jest Warszawa, gdzie 12 mandatów przypada na 1,2 mln mieszkańców, czyli jeden na 100 tys. A to nie koniec, bo do Warszawy zalicza się głosy z zagranicy, więc głosy mieszkańców stolicy są jeszcze rozwodnione.

W dodatku siła każdej pojedynczej decyzji przy urnie zależy od frekwencji. Im ta ostatnia wyższa, tym głosy słabsze.

Ludzie zrozumieli to i zaczęli pobierać z urzędów zaświadczenie o prawie do głosowania poza miejscem zamieszkania. Takich dokumentów wydano ponad 400 tys. I choć prawdziwa skala turystyki wyborczej wymaga głębszych analiz (zawsze są osoby, które zmieniają komisję, bo np. mieszkają poza miejscem zameldowania), sam fakt pojawienia się takiego zjawiska jest godny odnotowania. Jak zwrócił uwagę politolog z Uniwersytetu Łódzkiego Maciej Onasz, zrównanie siły głosów w wyborach to jedno z największych wyzwań na najbliższą przyszłość.

Mobilizacja antyreferendalna

Wyborcy zrozumieli też, że jeśli nie chcą, to nie muszą brać udziału w pokazówce partii rządzącej. Przed tegorocznymi wyborami miała miejsce niespotykana akcja edukacyjna, z której obywatele dowiedzieli się więcej o swoich prawach wyborczych niż przez trzy ostatnie dekady. Efekt: frekwencja w wyborach wyniosła 74,38 proc., a w referendum 40,91 proc. To o tyle ważne, że odmowa wzięcia udziału w tym głosowaniu wymagała aktywnej postawy.

Potwierdzenie demokracji

Już w dniu elekcji pojawiały się wrzutki, że PiS nie podda się tak łatwo, że wykorzysta armię czy policję, by władzy nie oddać. Do tego plotki o nieprawidłowościach w głosowaniu czy o próbach wykorzystania referendum do podważenia wyników wyborów. Nic takiego się jednak nie stało i wygląda na to, że – nawet jeśli prezydent najpierw powierzy misję utworzenia rządu Prawu i Sprawiedliwości – nieco później, ale bez problemów sformują go KO i Trzecia Droga do spółki z Lewicą lub przynajmniej niektórymi jej posłami.

Kij w internetowe mrowisko wsadził pisarz Szczepan Twardoch. „Radując się wynikami wyborów, chciałbym zapytać, co z tymi 1231412 końcami demokracji, które wy, koryfeusze polskiego życia intelektualnego, ogłaszaliście od 2015 roku przy każdej okazji, średnio trzy razy w miesiącu? Jakoś nieźle ta demokracja wygląda jak na coś, co się tyle razy rzekomo skończyło. Co z PiS-owską dyktaturą, która «nigdy nie odda władzy»? Właśnie przegrała wybory i oddaje władzę? To się logicznie nie spina. Może więc nigdy nie było dyktatury, cały czas żyliśmy w demokracji, tyle że rządziła partia, której nie lubimy, a wy po prostu jesteście nieznośnymi histerykami?” – zapytał na Twitterze, a jego wpis trafił do ponad miliona ludzi (co w polskich realiach jest bardzo dobrym wynikiem). Rzeczywiście, dobrze jest wiedzieć, że jeszcze nie jesteśmy na Węgrzech ani w Słowacji.

Pozostaje mieć nadzieję, że Prawo i Sprawiedliwość naprawdę zasłuży na ten komentarz pisarza. Dominik Tarczyński, europoseł PiS, zamieścił na tym samym portalu wiadomość, która zabrzmiała jak groźba: „Wszystko będzie dobrze. Wszystko. Zobaczycie niebawem”, i na koniec emotikon z ciemnymi okularami i uśmiechem.

Kobiety na listach

Do Sejmu weszło 136 posłanek, czyli o pięć więcej niż w poprzednich wyborach. To oczywiście dalekie od dokładnej reprezentacji społeczeństwa, ale warto się cieszyć nawet z małego kroku. Zwłaszcza że nie był on wynikiem ułożenia list wyborczych.

Zjawisko było widać w wielu partiach. W okręgu 20 startująca z dwójki na liście KO Kinga Gajewska uzyskała lepszy wynik niż doświadczony polityk PO Jan Grabiec. W tym samym podwarszawskim obwarzanku Janusza Korwin-Mikkego zdeklasowała Karina Bosak i to ona obejmie jedyny mandat tej formacji. W Krakowie Daria Gosek-Popiołek wypchnęła z Sejmu obsadzonego na jedynce Macieja Gdulę. Jak powiedział w wywiadzie dla DGP socjolog, dr hab. Przemysław Sadura, „kwestia genderowa okazała się o wiele istotniejsza niż cztery lata temu. To znaczy, że kobiety szukały na listach kobiet i głosowały ze względu na płeć. Tak się działo również wcześniej, ale teraz to miało większą siłę rażenia”.

Kilka wiadomości złych

Szczerze mówiąc, dziwi mnie, że niegdyś prominentny polityk, jakim jest Jan Rokita, poświęca w swoim tekście tyle miejsca wybierającym, a tak mało – wybieranym. Bo jeśli ktoś ma „coraz bardziej nikczemne oblicze”, to właśnie klasa polityczna.

Po pierwsze – ustępujący rząd. Choć wiadomo, że PiS nie stworzy samodzielnej większości, prezydent Andrzej Duda dopiero zapowiedział rozmowy z (byłą?) opozycją w sprawie powołania premiera. Jeden ze scenariuszy zakłada, że będzie z tym zwlekał do ostatniego możliwego momentu, co da jego zapleczu politycznemu czas na pośpieszne sprzątanie w resortach. Mają na to co najmniej miesiąc. Pojawiają się też spiskowe teorie, że przez obstrukcję prezydent może doprowadzić do nieuchwalenia ustawy budżetowej, a w konsekwencji przedterminowych wyborów. Wówczas PiS mógłby grać kartą nieudolności opozycji, demobilizacją elektoratu i jednak zgarnąć większość głosów. Co byłoby druzgocące dla wszystkich wyborców, którzy uwierzyli, że ich głosy mają znaczenie.

Po drugie – nowa koalicja. Zwycięstwo obozu anty-PiS przyniosło wielkie oczekiwania. Oto teraz koalicja kilku – dość odległych od siebie – ugrupowań ma się podjąć wielkiego projektu „sprzątania po PiS”. Największym problemem powyborczego świata może się jednak okazać to, że w głosowaniu nie wybieramy aniołów, tylko ludzi. W dodatku głodnych – władzy, sławy, pieniędzy, czyli podstawowego politycznego paliwa.

Jeśli nowi posłowie postawią na realizowanie tych dążeń i wykrawanie swoich stref wpływów zamiast, proszę wybaczyć wielkie słowa, na wspólną pracę dla Polski, to koalicja może zacząć pękać. A to oznacza cztery lata brutalnej gry – wyciągania posłów z klubów, kupowania poparcia, politycznych targów. W takim przypadku powrót Prawa i Sprawiedliwości (czy też jakiejś nowej formacji złożonej ze z grubsza tych samych ludzi) do władzy byłby bardzo prawdopodobny. Bo kapitał społeczny dużo łatwiej roztrwonić niż nawet budżet całego państwa. ©Ⓟ