Nie są partiami, mediami ani organizacjami społecznymi, a i tak mają wpływ na wybory w Polsce.

– Meta właśnie usunęła moje konto na Instagramie. Na niecałe 30 dni przed wyborami. W środku kampanii wyborczej. Miałem tam 340 tys. obserwujących, w zasadzie tyle samo co Donald Tusk i prezydent Andrzej Duda – żalił się w serwisie społecznościowym X (dawniej Twitter) lider Konfederacji Sławomir Mentzen.

Polityk skarżył się, że firma nie podała mu nawet przyczyny ani nie wskazała treści, która była niezgodna z regulaminem. Zwrócił też uwagę, że zakładając mu blokadę, Meta toleruje równocześnie wykorzystanie jego wizerunku na innych, prowadzonych przez oszustów kontach.

W sprawie Mentzena głos zabrało Ministerstwo Cyfryzacji. „W każdym tego typu przypadku, który wykryjemy samodzielnie lub poprzez zgłoszenie w ramach portalu bezpiecznewybory.pl, interweniujemy” – tłumaczyli jego przedstawiciele w serwisie Cyberdefence24.pl. Profil ostatecznie przywrócono. Wcześniej ten sam los spotkał profil Konfederacji na Face booku. O ile w przypadku Sławomira Mentzena walka o powrót do sieci trwała mniej niż dobę, o tyle sprawa partii ciągnęła się ponad rok. Nie pomógł nawet wyrok sądu.

W piątek Jan Grabiec (Koalicja Obywatelska) poinformował z kolei, że Facebook zablokował transmisję na żywo konferencji prasowej Donalda Tuska.

Tymczasem Meta w ubiegłym tygodniu wykupiła w czołowych mediach reklamy, w których przekonuje, jak pomaga dbać o prawidłowy przebieg kampanii wyborczej na własnej platformie (reklama ukazała się także w DGP).

Wielkie platformy internetowe to jednak nie tylko konta poszczególnych polityków. Przede wszystkim to nowoczesne słupy ogłoszeniowe, na których komitety wyborcze mogą powiesić swoje reklamy. I to one mogą mieć kluczowy wpływ np. na rozpoznawalność partii. Jak wynika z raportu Fundacji Batorego, tylko między 4 a 9 października PiS wydał ok. 1,6 mln zł. Tydzień wcześniej 1,1 mln zł. Koalicja Obywatelska w tym czasie wydała 912 tys. zł (tydzień wcześniej 800 tys. zł).

W ramach wspierania transparentności wyborów platformy prowadzą biblioteki reklam. Faktem jest, że ta przygotowana przez Meta pozwala bardzo szczegółowo sprawdzić, kto i ile wydał na reklamę polityczną i społeczną. Choć Google także obiecywało transparentną działalność, jej zasoby są znacznie uboższe – nie obejmuje reklam politycznych dotyczących referendum. A to one są szeroko wykorzystywane do podbijania przekazów PiS.

– Narzędzia przejrzystości reklam od Google nie pokazują pełnego obrazu kampanii. Spoty, które dotyczą referendum i mają miliony wyświetleń, nie są klasyfikowane jako polityczne. Firma pomija sporą część kampanii referendalnej prowadzonej przez podmioty powiązane z PiS – uważa Dominik Batorski z Uniwersytetu Warszawskiego i firmy badawczej Sotrender.

– Mikrotargetowanie reklam politycznych to jedno z głównych zagrożeń dla demokracji. Dzięki ogromnej ilości danych, którymi dysponują platformy społecznościowe, można podzielić wyborców na bardzo wąskie kategorie i docierać do nich ze skrojonym pod potrzeby przekazem. Tak działał sztab Donalda Trumpa w 2018 r. W jego kampanii wyemitowano 50–60 tys. reklam. Ponieważ jednak nie były one nigdzie ewidencjonowane, nie można było ich przeglądać i odpowiedzieć, jeśli zawierały nieprawdziwe informacje – wyjaśnia.

Możliwość przeprowadzenia takiej kampanii stała się podstawą afery Cambridge Analytica i doprowadziła do największej katastrofy wizerunkowej w historii Facebooka (dziś Meta), po której Mark Zuckerberg musiał tłumaczyć się ze sposobu działania firmy w amerykańskim Kongresie.

Na wybory mniejszy wpływ ma TikTok. Platforma ma służyć do rozrywki i zabroniła reklamy politycznej w regulaminie („Nie chcemy, by TikTok był narzędziem agitacji”, wydanie DGP z 3 marca 2023 r.). To dla partii duży problem, ponieważ musi walczyć o ruch organicznie – na takich samych zasadach jak tańczące do muzyki nastolatki. Choć czasem się udaje – jak w przypadku Jarosława Kaczyńskiego, który w minutowym nagraniu z partyjnej konferencji wyśmiewał filmiki publikowane przez członków PO. Częściej – nie. Materiały PiS pojawiają się co prawda często, ale uzyskują zwykle kilka, kilkanaście tysięcy odsłon.

Także eksperyment z wykorzystaniem wizerunku sławnego influencera nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Tiktoker Filip Zabielski, znany z zabawnych filmików, zaczął w styczniu przekonywać, jak dobrze PiS poradził sobie z transformacją energetyczną. Nikt nie przyznał wprost, że Zabielski dostał pieniądze od partii. Wideo okazało się klapą, bo widzowie od razu wyczuli fałszywą nutę, ale być może otworzyło zupełnie nową ścieżkę docierania do widowni w tym medium. Choć w teorii za polityczny kontent nie można płacić, w takim przypadku trudno wyegzekwować regulamin, by nie zostać oskarżonym o cenzurę prywatnych poglądów. Tiktok materiału nie usunął.

Zdaniem Batorskiego polska kampania wyborcza to dopiero test przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, które odbędą się w połowie przyszłego roku.

Już dziś platformy zapowiadają kolejne narzędzia, które pozwolą na lepszy monitoring treści politycznych w wyborach. Google wprowadził np. aktualizację zasad dotyczących tych treści. Firma zobowiązała się, że od połowy listopada wszystkie reklamy polityczne wykorzystujące AI będą musiały zostać wyraźnie oznaczone. ©℗