Partia rządząca ma wobec kultury oczekiwania polityczne, rozwścieczają ją więc przejawy niezależności, zwłaszcza te wybitne. Szczególnie widać to teraz - tuż przed wyborami.

Polityka PiS-u w kontekście kina

Politykę rządu prawicowej koalicji w dziedzinie kultury najlepiej ilustruje jego podejście do kina. Jakoś tak się dzieje, że najlepsze filmy – osiągające sukcesy kasowe, festiwalowe, a nawet oscarowe – nie są pieszczochami władzy. Niektóre stają się wręcz przedmiotem nagonki partii rządzącej i jej akolitów.

Kiedyś była to „Ida”, dziś „Zielona granica”. Film Pawła Pawlikowskiego był pierwszym polskim zdobywcą Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Amerykańska Akademia Filmowa wyróżniła go w lutym 2015 r., zanim Prawo i Sprawiedliwość doszło do władzy. Ale do telewizji „Ida” trafiła rok później, gdy na Woronicza rządził już Jacek Kurski. Przed filmem, który nie realizował polityki historycznej PiS, puszczono więc komentarz, który miał „zarysować kontekst”. Chodziło o stosunki polsko-żydowskie.

Po ośmiu latach rządów władza zrzuciła rękawiczki i „Zieloną granicę” zmieszała z błotem, jeszcze zanim film Agnieszki Holland można było w Polsce oglądać. Wystarczyła informacja, że porusza on drażliwy temat uchodźców na granicy polsko-białoruskiej. Minister sprawiedliwości i prokurator generalny Zbigniew Ziobro pojechał tak ostro, że na wniosek reżyserki dostał sądowy zakaz wypowiadania się o niej i jej filmie. W przededniu wejścia „Zielonej granicy” do krajowych kin podsekretarz stanu w MSWiA Błażej Poboży zwołał konferencję i obraz, który na festiwalu w Wenecji dostał kilka nagród, w tym nagrodę specjalną jury, nazwał „obrzydliwym paszkwilem”.

Do nagonki włączył się też prezydent Andrzej Duda, który powiedział w TVP Info, że nie dziwi się użyciu wobec „Zielonej granicy” hasła stosowanego podczas okupacji wobec hitlerowskiej propagandy „tylko świnie siedzą w kinie”.

Już wiadomo, że film nie będzie naszym kandydatem do Oscara. W pierwszy weekend ustanowił jednak tegoroczny rekord frekwencyjny wśród polskich produkcji (ponad 137 tys. widzów).

Hojna ręka, czyli jak PiS rozdziela środki

Minister kultury i dziedzictwa narodowego Piotr Gliński pod koniec września chwalił się w TV Trwam rosnącym budżetem na kulturę. Ze sprawozdań resortu wynika, że rósł on szczególnie w drugiej kadencji PiS. O ile wydatki budżetu państwa na ten cel w 2016 r. wynosiły 3,48 mld zł, to w 2019 r. było to 3,88 mld zł, rok później 5,1 mld zł, a na ten rok zaplanowano 6,9 mld zł.

Problem w tym, jak PiS rozdziela środki. Jakoś tak się dzieje, że resort kultury odmawia dotacji „Pismu”, „Przekrojowi”, „Znakowi” czy „Dwutygodnikowi” – lecz hojnie obdziela „Teologię Polityczną”, „Konteksty” i „Christianitas” (najwyższe tegoroczne dotacje, każda ponad 100 tys. zł).

Jego oczkiem w głowie są jednak muzea, na czele z tym największym i najdroższym – Muzeum Historii Polski, otwartym 28 września na warszawskiej Cytadeli. Kiedy w przetargu na budowę jego wystawy stałej (obecna jest czasowa) zaoferowano kwoty ponaddwukrotnie wyższe niż zarezerwowane na ten cel 267 mln zł, za pierwszym razem postępowanie unieważniono. Przy drugim podejściu minister Gliński zdecydował już jednak dorzucić brakującą kwotę ponad 360 mln zł. Razem z kosztami samego gmachu koszt inwestycji sięgnie więc ok. 1,3 mld zł.

„To jest nasze wspólne muzeum, zrealizowane za nasze wspólne, publiczne pieniądze” – mówił w TV Trwam minister kultury. Brzmiało to jak: „To jest nasze, przez nas wykonane, i to nie jest nasze ostatnie słowo!” z kultowego filmu.

Czy minister Gliński oczami wyobraźni widzi już w tym muzeum niezależnych wydawców prasowych? W każdym razie robi wszystko, żeby przypadkiem nie przyłożyć ręki do ich przetrwania. I nie chodzi tu nawet o jakąś szczególną pomoc, lecz o wypełnienie obowiązku transpozycji do prawa krajowego przepisów Unii Europejskiej.

Te przepisy to dyrektywa w sprawie prawa autorskiego i praw pokrewnych na jednolitym rynku cyfrowym (DSM) i zbliżona tematycznie dyrektywa w sprawie praw autorskich i praw pokrewnych mająca zastosowanie do niektórych transmisji online (SATCAB). Państwa członkowskie miały je wdrożyć do 7 czerwca 2021 r. Pierwszą wersję implementującej dyrektywy nowelizacji ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych resort kultury przedstawił ponad rok po tym terminie. I jakoś nie zdążył skierować projektu do Sejmu przed końcem kadencji.

Dla wydawców dyrektywa DSM ma ogromne znaczenie, bo stanowi oręż w negocjacjach z platformami internetowymi o wynagrodzenie za udostępniane tam treści redakcyjne. W państwach, które implementowały DSM, media otrzymują już od big techów należne im pieniądze. Opóźniona nowelizacja działa też na niekorzyść twórców filmowych i muzyków, którzy czekają na przepisy gwarantujące im zapłatę od Netflixa i podobnych internetowych serwisów wideo na żądanie.

Komisja Europejska złożyła na Polskę skargę do Trybunału Sprawiedliwości UE za brak wdrożenia unijnych przepisów. Żąda 13 700 euro dziennie kary za każdą dyrektywę (co najmniej 3,84 mln euro) oraz 82 200 euro dziennie od dnia ogłoszenia wyroku.

Wybory 2023. Znowu „Dziady”

Ślimacząca się nowelizacja prawa autorskiego nie jest jednak ostatnim słowem resortu kultury w dziedzinie legislacji.

Goszcząc w TV Trwam, minister Gliński mówił też o budowaniu kultury, która daje „motywację do tego, żeby tworzyć bezpieczną, sensowną wspólnotę opartą o nasz system wartości”. Zdaje się jednak, że ta koncepcja nie obejmuje socjalnego bezpieczeństwa artystów. Mimo rozciągniętych na dwie kadencje starań rząd PiS nie skierował bowiem do Sejmu ustawy, która miała wspomóc najmniej zarabiających przedstawicieli tego zawodu w opłacaniu składek na ZUS.

Po kilku latach badań, spotkań i debat resort kultury w maju 2021 r. przedstawił projekt ustawy o uprawnieniach artysty zawodowego (potem przemianowany na projekt ustawy o artystach zawodowych). Pieniądze na dopłaty do składek dla artystów o najniższych zarobkach miały pochodzić z tzw. opłaty reprograficznej, nakładanej na urządzenia i nośniki, na które można na własny użytek kopiować utwory objęte prawami autorskimi. Jednak słuch o projekcie zaginął, artyści – których większość pracuje jedynie na umowy zlecenia i o dzieło, a duża część nie jest w ogóle ubezpieczona – muszą sobie radzić sami.

Bieda nie grozi za to państwowej telewizji. Za kwotę, jaką za rządów PiS otrzymała z naszych podatków Telewizja Polska, można by postawić siedem Muzeów Historii Polski. Tylko w tym roku do TVP trafiło prawie 2,35 mld zł.

Pieniądze płyną obok części budżetu przeznaczonej na kulturę i ochronę dziedzictwa narodowego – są wypłacone pod pretekstem rekompensowania abonamentu radiowo-telewizyjnego, którego nadawcy publiczni nie dostają z powodu ustawowych zwolnień dla różnych grup społecznych (np. osób po 75. roku życia, z niskimi emeryturami czy bezrobotnych).

TVP do wzmacniania polskiej kultury przykłada się m.in., emitując Teatr Telewizji i nadając kanał TVP Kultura. Łatwiej ją kontrolować niż teatry stacjonarne, których niesubordynowani dyrektorzy pozwalają sobie na takie wybryki jak nieprawomyślna inscenizacja „Dziadów” w krakowskim Teatrze im. J. Słowackiego w 2021 r., która zdaniem małopolskiej kurator oświaty Barbary Nowak nie wpisywała się „w cele systemu oświaty”. Porównywać tę sprawę z marcem 1968 mogli według ministra Glińskiego tylko ludzie, którzy „nie rozumieją tego, że żyjemy w wolnym, demokratycznym społeczeństwie” (jak cytował PAP).

Faktycznie, krakowskich „Dziadów” nie zdjęto. A że po tym spektaklu ministerstwo zrezygnowało z rozważanej wcześniej współpracy z Teatrem im. J. Słowackiego – to tylko koincydencja. Przez którą teatr stracił kilka mln zł rocznie, które resort mógł dołożyć do jego budżetu.

Co do TVP, to częściej od seansów teatralnych oferuje seanse nienawiści w „Wiadomościach” oraz kanale i serwisie internetowym TVP Info. By ocenić tę działalność, brak skali.

Legislacyjnie PiS zasłużył w kulturze na dwóję. Ale że książek nie palił i zostanie po nim chociaż muzeum – za resztę należy się trójka. ©℗