Kiedy uznaliśmy, że możemy się dogadać, zdecydowaliśmy się podpisać umowę z Polakami. Tymczasem kancelaria Franka Bolda, która nas reprezentowała, nie chciała się na to zgodzić - mówi Martin Půta, czeski samorządowiec, hetman kraju libereckiego.
Wygraliśmy? Mam wrażenie, że każda ze stron uważa, że przegrała. I nikt nie jest zadowolony.
To prawda. Ale czeskie media pisały, że trzeba było wynegocjować więcej. Oczekiwały też zagwarantowania w umowie, że kopalnia przestanie działać do konkretnego roku. Aktywiści uznali wręcz, że umowa to porażka, bo celem miało być zatrzymanie wydobycia węgla w Turowie. A tego nie osiągnęliśmy.
Skoro obie strony mówią, że umowa jest niekorzystna, to znaczy, że udało się osiągnąć kompromis. I to niełatwy do wypracowania. Dla mnie kluczowe jest to, że Polska i PGE musiały przyznać, że wydobycie węgla w Turowie wpływa na czeskie środowisko. Dowodem był podpis złożony przez Polaków pod umową. A Czesi musieli się pogodzić z tym, że to, jak długo będzie trwało wydobycie węgla w Turowie, naprawdę jest wyłącznie decyzją należącą do Polski. My musimy pilnować, żeby były przestrzegane nasze warunki dotyczące ochrony środowiska. Problemem było to, że czeskie media przedstawiały rozstrzygnięcie Trybunału Sprawiedliwości UE jako zobowiązanie Polski do zamknięcia kopalni. A tak nie było.
Miało ono raczej zmusić polską stronę, żeby zaczęła rozmawiać z Czechami i uwzględniła ich oczekiwania.
To prawda, w sumie to było 45 mln euro: 35 mln przekazało polskie państwo, a 10 mln PGE. Z czego my, jako kraj liberecki, dostaliśmy 35 mln euro.
To jedna czwarta naszego rocznego budżetu. W zeszłym tygodniu właśnie podjęliśmy decyzję o wykorzystaniu pierwszych 108 mln koron (20 mln zł). Ale nasze inwestycje nie będą opłacane tylko z tzw. funduszu turowskiego. Strona czeska dołoży 33 proc. i zainwestuje w budowę nowego źródła wody.
Chodzi o zasilenie wodą z nowego ujęcia kilku wsi w okolicach kopalni. To miejsca, w których odnotowano duży spadek poziomu wody. Teraz ujęcia będą o 8 km dalej. Z funduszu powstaną też dwa wodociągi. Ale tutaj większość będzie finansowana przez czeski rząd, bo prawda jest taka, że do tej pory nie było tam żadnego wodociągu. Centrala uznała, że powinna się dorzucić.
No, to prawda, mówiliśmy o tym rzadziej niż teraz. Ale wspominaliśmy, bo rzeczywiście to nie jest tak, że problem z wodą w postaci odpływu wód gruntowych w 100 proc. jest z powodu Turowa. Gdyby tak było i gdybyśmy mieli na to dowody, moglibyśmy pójść do sądu i wygrać z PGE o wiele większe kwoty. A tego nie zrobiliśmy.
Jak już mówiłem, stoję na stanowisku, że to pytanie do polskich decydentów. Pewnie pojawiająca się w mediach data – 2044 r. – wynika z tego, że w Turowie został postawiony nowy blok i trudno oczekiwać, że teraz nagle się zamknie. Jako samorząd nie przyłączyliśmy się do tych protestów.
Oczywiście, że przeszkadza. Najfajniej, jakby tam nigdy nie było kopalni. Ale jest od 70 lat i musimy się z tym pogodzić. Ja jestem szczęśliwy, że po raz pierwszy, odkąd zakład działa, mamy pewne parametry pod kontrolą. W końcu stanęły mierniki poziomu hałasu, zanieczyszczeń itd.
Wcześniej nie wiedzieliśmy, jak to dokładnie wygląda. A teraz postawiono je za część tych pieniędzy, które czeski rząd otrzymał od strony polskiej.
No, nie wykazaliśmy, żeby szkodził. Na razie wynika z tego tyle, że oprócz jednego przekroczenia poziomu dźwięku, przy którym nie wiadomo, czy to kopalnia za to odpowiada, nie dochodzi do znaczącego przekraczania parametrów, które sprawdzamy. Choć hałas i pył to rzeczywiście negatywne zjawiska związane z wydobyciem. W pobliżu kopalni ich poziom znajduje się w pobliżu wartości granicznych.
To prawda, choć na razie mierzenie odbywa się 1 km od Turowa. Może gdy postawimy bliżej, parametry będą inne. Rozpoczęła się budowa wału ziemnego chroniącego przed hałasem. Obawiam się, że gdyby nie umowa, toby do tego nie doszło. A to jest dobre dla wszystkich. Prawda jest taka, że gdyby PGE zrobiła to już w 2016 r. czy 2017 r., kiedy zaczęliśmy o tym mówić, w ogóle nie doszłoby do sporu, który w pewnym momencie tak bardzo eskalował, że aż musiała interweniować Komisja Europejska. Ale kwota, którą otrzymaliśmy, była uczciwa. Na tyle już w 2017 r. wycenialiśmy projekty, które należy wykonać.
To byłoby nie fair. Wydaje mi się, że skoro już podpisaliśmy umowę z Polakami, dalsza walka byłaby jej zerwaniem. Obiecaliśmy, że umowa zakończy spór. Na razie z polskiej strony nie jest ona łamana.
Wynajmowaliśmy ich, bo na początku nie mieliśmy wsparcia czeskiego rządu w rozmowach z Polakami. Wtedy zaczęliśmy współpracę z kancelarią Frank Bold. I faktycznie działali skutecznie, ale potem przesadzili.
Płaciliśmy im całkiem sporo, bo byli skuteczni. Kiedy uznaliśmy, że mamy szansę się dogadać i że umowa, choć nieidealna, zaspokaja część naszych potrzeb, zdecydowaliśmy się ją podpisać. Alternatywą było ciąganie się po sądach, które mogłoby trwać latami, a w końcu i tak moglibyśmy przegrać. Tymczasem okazało się, że kancelaria… nie chce się na to zgodzić. Oskarżyli nas o drugie Monachium. Doszło do tego, że zagroziliśmy im, że wyślemy do izby adwokackiej skargę z wnioskiem o usunięcie ich z izby. Wtedy się uspokoili. Jeśli kogoś krytykują, to tylko ministerstwo środowiska. Nas już nie.
My chcieliśmy porozumienia, a oni eskalacji konfliktu wbrew naszym interesom. Nic dziwnego – dla nich trwający 10 lat konflikt oznacza gwarancję wypłat przez lata. Z tego żyją. A nam kłótnie nic nie dadzą. Na razie polska strona dotrzymuje umowy i nie mamy żadnego interesu, żeby to zmieniać.
…a ówczesny premier Czech Andrej Babiš chwilę później, że nic nie jest dogadane. Dobrze pamiętam ten dzień. To był szczyt UE, w tym czasie siedzieliśmy u mnie w Libercu w gabinecie. Był marszałek województwa dolnośląskiego, była Wanda Buk z PGE, ktoś z gabinetu premiera Morawieckiego, od nas wiceminister środowiska i ktoś z biura Babiša. I mieliśmy kartkę A4, na której mieliśmy spisane, co ustaliliśmy, i że to jest podstawa do umowy. Nasi wysłali kartkę do Babiša, a wasi do Morawieckiego z informacją, że mamy pewne problemy, ale mamy też podstawę do rozmowy i jesteśmy na dobrej drodze, żeby osiągnąć porozumienie. Zrobiliśmy to w tym samym momencie. A potem zobaczyliśmy najpierw Morawieckiego, a potem Babiša.
Że czeka nas jeszcze długa droga. Zaczął się czas, kiedy częściej się widywałem z marszałkiem Dolnego Śląska niż z moją żoną. Nikt nie był w stanie zrozumieć, że premierzy nie byli w stanie powiedzieć wspólnie jednego zdania. A potem już tak zostało: zamiast rozmawiać, wymieniali się milcząco dokumentami przez stół. Nigdy nie widziałem ich razem. Po wyborach premierem został Petr Fiala i już komunikacja z waszym premierem odbywała się normalnie. U nas pojawiły się spekulacje, że Morawiecki pochodzi z rodziny dysydenckiej i może po prostu nie chce rozmawiać z kimś takim jak Babiš. Grunt, że dobrze się to wszystko skończyło. Przynajmniej z naszej perspektywy. ©℗