Wizja mocarstwowej Polski, która w przyszłości odgrywa rolę głównego partnera Waszyngtonu w Europie, korzystając z dobrodziejstw gospodarczej i technologicznej kooperacji z USA, jest kusząca. Pytanie, na ile realistyczna.

Podczas swej wizyty za oceanem, nieco ponad dwa tygodnie temu, premier Mateusz Morawiecki bardzo wyraźnie artykułował marzenie o nowej pozycji Polski w wykuwającym się właśnie świecie. Czynił to zarówno w wypowiedziach, które towarzyszyły jego spotkaniu z wiceprezydent Kamalą Harris, jak i podczas wystąpienia na forum Atlantic Council. Część komentatorów zarzuciła mu od razu, że to gra obliczona na wewnętrzny użytek przedwyborczy, bo przy aktualnych nastrojach opinii publicznej, w obliczu rosyjskiej agresji i nierozstrzygniętej wciąż wojny u naszych granic, taki koncept dobrze się sprzedaje i podbija słupki. Któż nie chciałby w tych warunkach być najlepszym kumplem najpotężniejszego militarnie mocarstwa, a w dodatku witać u siebie strumienia amerykańskich inwestycji? Tym bardziej że potencjalna alternatywa wygląda marnie, bo integracja europejska kuleje, a Niemcy i Francuzi raz po raz spektakularnie strzelają sobie w stopę. A że głównych polityków opozycji dosyć łatwo skojarzyć akurat z opcją berlińsko-brukselską, to nic dziwnego, że prorządowe media ogrywają ten motyw, wzmacniając w wyborcach skojarzenie: „Zjednoczona Prawica – sojusz z Amerykanami, bezpieczeństwo i dobrobyt. Opozycja – czapkowanie unijnej biurokracji i Niemcom, uległość wobec Rosji, kłopoty”. I nic to, że rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana i zniuansowana. Na wyborczy cep taka dychotomia nadaje się doskonale. Tym bardziej że po stronie opozycyjnej zaznacza się tendencja do szukania „bata na PiS” w instytucjach unijnych. A przy okazji – do idealizowania Unii i jej głównych graczy, a w efekcie do wypierania faktów świadczących o naprawdę negatywnych tendencjach zachodzących w kluczowych państwach europejskich. I koło się zamyka, bo te „oczy szeroko zamknięte” dużej części liberalnych elit propaganda drugiej strony z łatwością przedstawia jako dowód na agenturalność, zdobywając kolejne punkty.

Zmiana się dzieje

Rzecz jednak w tym, że stawką jest nie tylko wynik najbliższych wyborów. Koniec pauzy strategicznej w naszym regionie, a nawet w skali globalnej, jest niezaprzeczalnym faktem i pora się pożegnać ze starymi paradygmatami, które przez ostatnie dekady kształtowały nasze myślenie o polityce międzynarodowej i o polskiej racji stanu. To zaś wymaga, by na opcje „amerykańską” i „europejską” umieć spojrzeć przez pryzmat wielkich trendów rozwojowych i dłuższej perspektywy czasowej, a nie bieżących interesów i sympatii partyjno-plemiennych.

To, co wielu politykom i zwolennikom obecnej opozycji nie chce przejść przez gardło (a prawdopodobnie również nie mieści się w głowie), to przede wszystkim krytyka Niemiec. I nieważne, czy to bardziej efekt intelektualnego przyzwyczajenia, czy raczej oportunizmu. Tak czy owak oznacza to lekceważenie ewidentnego faktu, że Berlin od pewnego czasu obiektywnie szkodzi długofalowym interesom integracji europejskiej oraz rozwoju gospodarczego (bo przyjął ich skrajnie egoistyczny i dysfunkcjonalny dla wielu innych państw model).

Chorzy ludzie Europy

Wyrazem tego była polityka zarówno migracyjna, jak i energetyczna, narzucana unijnym partnerom za czasów kanclerstwa Angeli Merkel. Szok związany z rosyjską agresją przeciwko Ukrainie zmodyfikował niemieckie myślenie tylko częściowo. Wciąż można co prawda wiązać pewne nadzieje z mniejszymi partnerami aktualnej koalicji rządzącej, czyli liberałami z FDP i Zielonymi, ale to nie oni nadają ton strategicznym działaniom państwa i to się raczej w przewidywalnej przyszłości nie zmieni.

Dominująca SPD pod kierownictwem kanclerza Olafa Scholza radośnie brnie w stare błędy. Dowodem, nie tylko symbolicznym, jest doprowadzenie do ostatecznego wyłączenia energetyki jądrowej. To akt niemal samobójczy, ale za to wpisujący się w ideologiczne szaleństwo sporej części niemieckiej oraz europejskiej publiki oraz – przede wszystkim – w bieżące interesy wielu przemysłowych lobby w Niemczech. Owszem, decyzja spotkała się z krytyką środowisk eksperckich i części polityków opozycyjnej CDU/CSU. I co z tego? Ekspertów od dawna słucha się w Berlinie mniej więcej tak jak u nas – tylko wtedy, gdy akurat mówią rzeczy wygodne dla rządzących albo wręcz przez nich zamówione. A chadecy na milę pachną nieszczerością, bo krytykują dziś SPD za to, co sami robili, gdy rządzili. I dotyczy to nie tylko polityki odwrotu od atomu, lecz także skłonności do „business as usual” z Rosją. Dla porządku: poza wymienionymi są w Niemczech jeszcze inne partie, ale te, które mają jakieś szanse na przyszły udział we władzy – czyli skrajna lewica i prawica – mają zamiary jeszcze gorsze z punktu widzenia interesów sąsiadów i partnerów Republiki Federalnej.

Drugi najsilniejszy kraj Unii Europejskiej – Francja – testuje tymczasem transatlantycką solidarność (patrz: pekiński wojaż prezydenta Emmanuela Macrona i wygłaszane w jego trakcie poglądy) oraz grzęźnie w wewnętrznych sporach. Na marginesie, całkowite zlekceważenie aspiracji Tajwańczyków (w domyśle także innych małych i średnich narodów) do suwerenności, by móc się łatwiej dogadywać i robić interesy z krwawym i opresyjnym reżimem Xi Jinpinga, plus policyjna pałka i gumowe kule jako główne argumenty w dyskusji o systemie emerytalnym to spektakularne pożegnanie francuskiej elity politycznej z tym, co przez dekady było sztandarowym elementem jej międzynarodowej soft power. Mianowicie z triadą wartości „liberté, égalité, fraternité”. Zdaniem części analityków w polityce wewnętrznej Macron zabrnął w ślepą uliczkę, a w zagranicznej rozpaczliwie szuka możliwości medialnego przykrycia swej porażki. Możliwe, ale to sygnalizuje strategiczną nieudolność, bo wkurzanie Amerykanów nie jest w interesie ani francuskiej gospodarki (mającej z USA silne powiązania handlowe i wrażliwej na amerykańskie sankcje), ani bezpieczeństwa (bo co prawda Rosja akurat Francji nie zagraża, ale za to z ochroną swego „miękkiego podbrzusza”, czyli szeroko pojmowanego Bliskiego Wschodu oraz subsaharyjskiej Afryki, Paryż nie poradzi sobie bez ścisłej kooperacji z amerykańskimi siłami zbrojnymi i wywiadem). Tymczasem najbardziej prawdopodobną alternatywą dla Macrona i jego centrolewicowej ekipy pozostaje ruch Marine Le Pen, który – gdyby doszedł do władzy – raczej nie wzmocni francuskiego zaangażowania ani w relacje transatlantyckie, ani w integrację europejską.

Oczywistym zagrożeniem jest z naszego punktu widzenia ewentualny zwrot Stanów Zjednoczonych ku izolacjonizmowi. Owszem, patrząc obiektywnie – samobójczy, zwłaszcza dla interesów amerykańskiej gospodarki. Ale to nie oznacza, że niemożliwy

To oznacza, że Niemcy i Francja będą stopniowo słabły pod względem politycznym i gospodarczym, a ich fundamentalne interesy i drogi się rozejdą. Wysoce prawdopodobne jest, że Paryż (chcąc nie chcąc) postawi docelowo na powtórzenie drogi brytyjskiej – osłabienie więzów z Europą jako taką na rzecz prób odbudowy rozproszonej geograficznie wspólnoty frankofońskiej. Byłaby oparta na względnej atrakcyjności modelu kulturowo-administracyjnego, wpływach silnych koncernów państwowych i prywatnych, a przede wszystkim na sprawnej dyplomacji i wywiadzie oraz wysokiej jakości siłach zbrojnych o charakterze ekspedycyjnym (z prestiżowym komponentem nuklearnym – przynajmniej częściowo uzasadniającym roszczenia do „mocarstwowości”). Nie bez znaczenia w tym miksie pozostanie też bezpieczeństwo energetyczne metropolii gwarantowane przez cywilne wykorzystanie energii jądrowej. W przeciwieństwie do Brytyjczyków, Francuzi w ramach tego projektu próbowaliby pewnie faktycznie lawirować między Chinami a Stanami Zjednoczonymi tak długo, jak się da. Berlinowi natomiast pozostanie wówczas odtwarzanie Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, czyli kręgu całkowicie zdominowanych politycznie państw i państewek, głównie środkowo- i południowoeuropejskich, z zachowaniem przynajmniej pozorów ich suwerenności, tym razem jako zaplecza dla swej własnej, coraz mniej konkurencyjnej gospodarki.

Co się stanie w Ameryce

Taki scenariusz otwiera ogromne szanse dla europejskiej polityki Stanów Zjednoczonych, bo wiele krajów Starego Kontynentu nie będzie chciało (lub wręcz nie będzie mogło) wpisać się ani we francuską, ani w niemiecką strefę wpływów. Z pewnością dotyczy to państw skandynawskich, które co prawda cywilizacyjnie i gospodarczo są bliskie Niemiec, ale jednocześnie bardzo przywiązane do swych specyficznych modeli rozwojowych, a przede wszystkim niezwykle pragmatyczne. To zaś oznacza, że gra się w drużynie, ale nie identyfikuje się z nią na tyle, żeby z nią spadać z ligi.

W sferze bezpieczeństwa jasnym sygnałem była bardzo łatwa rezygnacja z tradycyjnej polityki neutralności przez Szwecję i Finlandię, gdy tylko wzrosło ryzyko militarnej konfrontacji z Rosją. Helsinki wysłały niedawno kolejny sygnał, uruchamiając własną elektrownię jądrową akurat wtedy, gdy ostatnie tego typu zakłady w Niemczech kończyły pracę. Moment w znacznym stopniu przypadkowy, niemniej bardzo symboliczny.

Z punktu widzenia Waszyngtonu, jeśli tylko faktycznie zechce grać o Europę, aż się prosi o pójście za ciosem i budowanie coraz ściślejszych więzów z krajami północy tego kontynentu – tym bardziej że mogą one być cennymi partnerami (i dla USA, i dla Kanady) w polityce arktycznej, której znaczenie będzie szybko rosło. Naszym sąsiadom zza Bałtyku będzie zaś zależało na przyciąganiu Amerykanów dla zrównoważenia niebezpieczeństwa nr 1, czyli Rosji, ale też z powodu wyzwania nr 2, czyli ciągnących ich w dół Niemców. Będą też (już to zresztą widać) grać na odbudowę starych (jeszcze sprzed czasów unijnych) powiązań z Brytyjczykami. Korzyść skali, a przy tym „domknięcie” Bałtyku (i w konsekwencji zabezpieczenie jego wschodniego wybrzeża, czyli Litwy, Łotwy i Estonii) zapewni zaś dołączenie do tego układu Polski. Sygnały zainteresowania naszym zwrotem w tym kierunku już sformułowano w Helsinkach i Sztokholmie. Naszym północnym sąsiadom może mniej, ale Amerykanom powinno też raczej zależeć na uzupełnieniu swojej strefy wpływów o Rumunię i oczywiście Ukrainę, bo to wyjście na Morze Czarne plus niebagatelny potencjał ludzki, przemysłowy i surowcowy. Oraz, rzecz jasna, potencjalnie atrakcyjny rynek zbytu. Kluczowym słowem jest tutaj: „powinno”.

Administracja Joego Bidena, jak można sądzić po realizowanej polityce, najwyraźniej jest podobnego zdania. Można narzekać, że Amerykanie mogliby zrobić dla Europy Środkowej i Wschodniej więcej i szybciej, ale robią tyle, ile uznają za korzystne dla siebie – i trudno mieć o to do nich pretensje. Gdyby zaś nawet chcieli wspierać nas (i Ukraińców) mocniej, to trzeba pamiętać, że polityka rządu jest wypadkową strategicznych potrzeb zewnętrznych oraz bieżących uwarunkowań wewnętrznych, czyli np. kompromisów parlamentarnych czy konieczności szanowania emocji i potrzeb własnych wyborców, niekoniecznie skłonnych do cierpliwego stania w kolejce po pieniądze.

Oczywistym zagrożeniem jest natomiast z naszego punktu widzenia ewentualny zwrot Stanów Zjednoczonych ku izolacjonizmowi. Owszem, patrząc obiektywnie, samobójczy, zwłaszcza dla interesów amerykańskiej gospodarki, ale wcale nie niemożliwy, bo spora (i bodaj rosnąca) część elektoratu ma na niego ochotę. A gdy miliony wyborców błądzą, zawsze znajdą się politycy skłonni posurfować na takiej fali, nawet jeśli prywatnie zdają sobie sprawę, ku jakim rafom ona zmierza.

Także (bardziej realistyczny) zwrot USA ku konfrontacji z Chinami na Indo-Pacyfiku i skupienie tam ich uwagi oraz całego potencjału oznaczałby możliwy krach wszelkich alternatywnych ośrodków siły w Europie. I ten wariant ma za oceanem sporo zwolenników, co bardzo wyraźnie potwierdza retoryka licznych kandydatów na kolejnego prezydenta USA. Nie możemy tego niebezpieczeństwa lekceważyć. Swoją drogą, premierowi Morawieckiemu trzeba w tym miejscu oddać, że w tej kwestii zrobił podczas swej wizyty w Stanach, co mógł, usilnie tłumacząc amerykańskim odbiorcom ścisły związek pomiędzy powstrzymywaniem Rosji i trzymaniem w ryzach Chin.

Polskie uwarunkowania

Niestety wizyta naszego premiera miała relatywnie słaby oddźwięk w najbardziej opiniotwórczych mediach amerykańskich. To powinno nam przypominać o ogromnej asymetrii we wzajemnych relacjach i studzić buńczuczne samozadowolenie, że oto staliśmy się drugą Wielką Brytanią lub drugim Izraelem dla polityki USA (najgorsze, co może spotkać polityków, to wiara w to, co głoszą propagandowo). Do takiej pozycji droga bardzo daleka i wymagająca fundamentalnej zmiany polityki.

Musimy też pamiętać, że Polska jest dziś beneficjentką wyjątkowej koniunktury, a ta nie potrwa wiecznie. W dużej mierze wiąże się ona z naszym położeniem, które predysponuje nas do roli głównego punktu przeładunkowego zachodniej pomocy wojskowej dla walczącej Ukrainy, a także z naszym własnym wkładem w tę pomoc. Za rok albo za pięć lat wojna w Ukrainie jednak się zakończy. Rosja wyjdzie z niej może i słabsza albo nawet podzielona – ale całkiem nie zniknie. Natomiast pod pewnymi warunkami może zniknąć amerykańskie poczucie, że mają na wschodniej flance NATO coś ważnego do ugrania. Kluczowe stanie się już nie dostarczanie czołgów i amunicji, lecz zdolności do robienia biznesu na odbudowie zniszczeń wojennych, a potem na eksploatacji zasobów rozległego międzymorza. I nikt nam z urzędu nie zagwarantuje, że nasz udział w pomocy wojskowej i politycznej czasów wojny w jakikolwiek sposób przełoży się na pozycję w nowym rozdaniu. Świat tak nie działa.

Kluczem zarówno do utrzymania wysokiego statusu Polski w grze regionalnej, jak i do uzyskania z tego statusu wymiernych korzyści nie są więc potęga własnej armii ani zasługi pomocowe, na co zdaje się dzisiaj stawiać rząd Zjednoczonej Prawicy. A w każdym razie nie tylko one. Ważniejsza będzie biznesowa kompatybilność ze Stanami Zjednoczonymi, a w drugiej kolejności także z Wielką Brytanią, Kanadą i zainteresowanymi państwami nordyckimi, czyli tymi graczami, którzy zapewne będą tutaj chcieli być aktywni i – w przeciwieństwie do np. Niemców (o Chińczykach nie wspominając) – będą mogli oferować nam współpracę na zasadzie win-win. W tej sprawie mamy zaś sporo do poprawy. Zaczynając od zupełnie niewydolnego systemu edukacji i nauki, nie tylko dramatycznie niedofinansowanego, lecz przede wszystkim skupionego na uzyskiwaniu „papierowych” wskaźników i biurokratycznej poprawności oraz na ideologicznej indoktrynacji. Mamy w związku z tym realny problem tak z „drenażem mózgów”, czyli emigracją najbardziej twórczych jednostek, jak i z replikowaniem najbardziej dysfunkcyjnych wzorców zachowań o proweniencji raczej turańsko-azjatyckiej niż anglosasko-nordyckiej. W efekcie: z fatalnym niedostosowaniem mentalności wielu naszych polityków i menedżerów do standardów, które decydują o rynkowej przewadze Amerykanów czy Skandynawów. Dalej idą nadmierna rola państwa w gospodarce, upolitycznienie decyzji (w najgorszym możliwym sensie, czyli poprzez skłonność do poszukiwania partyjno-klanowych korzyści doraźnych), co zwłaszcza Anglosasom nie mieści się zazwyczaj w głowie. I tak dalej.

Program ponad partię

Aby Polska uzyskała długoterminową zdolność do bycia podmiotem, a nie jedynie przedmiotem środkowoeuropejskiej rozgrywki – i wyciągnęła z niej należyte korzyści dla swego bezpieczeństwa oraz dla dobrobytu obywateli – muszą zostać spełnione trzy fundamentalne warunki. Po pierwsze, kierunek amerykańsko-nordycki musiałby zostać trwale akceptowany przez wszystkie główne siły polityczne. PiS i jego przystawki muszą więc usilnie pracować nad swą wiarygodnością w tym zakresie, bo retoryka i praktyka ostatnich miesięcy jeszcze nie do końca przysłoniły wcześniejsze działania partii obecnie rządzących. Dość przypomnieć ostentacyjny zlot różnych Salvinich i Orbánów w Warszawie – z udziałem premiera RP – tuż przed rosyjską agresją na Ukrainę albo wcześniejsze działania towarzystwa Antoniego Macierewicza realnie rozbijającego i paraliżującego polskie służby specjalne. Koalicja Obywatelska, Polska 2050 i Lewica powinny zaś przestać marzyć o zupełnie już nierealnej „Unii powszechnej szczęśliwości” i przyjąć do wiadomości, że nie powstanie ona za życia obecnych pokoleń. W konsekwencji zaś – przestać hurtowo krytykować PiS za jego asertywność w relacjach z Unią i Niemcami, czyli podkładać się przeciwnikowi i hamować to, co niezbędne dla dobra kraju.

Po drugie, zamiast maskujących bierność lub zwykłe złodziejstwo w polityce wewnętrznej dywagacji o tym, z kim fajniej trzymać, pora wziąć się do takiego modernizowania kraju, żeby był on atrakcyjnym miejscem dla obopólnie korzystnych inwestycji, a nie tylko dostarczycielem taniej siły roboczej w cudzych montażowniach i rynkiem zbytu. Inwestycji amerykańskich, tajwańskich i szwedzkich, brytyjskich, południowokoreańskich, japońskich czy fińskich, ale także niemieckich. Bo Niemcy nie znikną zza naszej zachodniej granicy i jeszcze przez długie lata będą mieć wpływ na naszą sytuację. Rzecz w tym, żeby umieć się z nimi dogadywać, wykorzystując przy tym amerykański lewar. W tym punkcie zawiera się postulat pilnej poprawy jakości naszej dyplomacji i służb specjalnych – i on również powinien być ponadpartyjny. Niemożliwe? No to proszę się przyjrzeć wzorom anglosaskim albo choćby nordyckim.

I wreszcie po trzecie: moglibyśmy mniej mówić o naszej hipotetycznej mocarstwowości, a więcej robić dla budowy realnych narzędzi wpływów. W takich państwach jak Ukraina i Białoruś, ale także u partnerów unijnych i natowskich. Bo takie słowa narażają nas na śmieszność (to jeszcze pół biedy) i budzą złe odruchy u sąsiadów, wcale nie tak chętnych, by dominację rosyjską zamienić na polską. „Tisze jediesz, dalsze budiesz” – to jedna z nielicznych mądrości, które akurat warto zapożyczyć od Rosjan. Nawet, jeśli sami się do niej nie stosują. ©℗

Niemcy nie znikną zza naszej zachodniej granicy i jeszcze przez długie lata będą mieć wpływ na naszą sytuację. Rzecz w tym, żeby umieć się z nimi dogadywać, wykorzystując przy tym amerykański lewar

Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji