Choć o potencjalnym starcie do Sejmu znanych europosłów mówi się w kontekście wzmocnienia listy krajowej, to jednak dla niektórych może to być szalupa ratunkowa.

Beata Szydło, Joachim Brudziński z PiS albo Bartosz Arłukowicz czy Radosław Sikorski z Koalicji Obywatelskiej – to zapewne nie koniec listy eurodeputowanych, którzy mają startować do Sejmu. Oficjalnie jest mowa o wsparciu swojego ugrupowania; nie mniej ważny okazuje się osobisty interes. Bo lepiej mieć mandat posła czy senatora w garści i skrócić sobie kadencję w PE, niż martwić się, czy znajdzie się na listach do europarlamentu za rok i czy wywalczy się w nich mandat.

– Idą zmiany, nic nie wskazuje na to, by Koalicja Europejska wystartowała ponownie w takim kształcie w 2024 r., jej człony będą walczyć samodzielnie. Pojawił się nowy gracz w postaci Polski 2050, a poparcie dla PiS nie będzie tak wysokie jak w 2019 r. To oznacza, że największy zwycięzca eurowyborów z 2019 r. musi się dziś liczyć z potencjalnie największą stratą mandatów, choć te przesunięcia będą dotyczyły także innych – mówi Marcin Palade z Centrum Analiz Wyborczych.

Obecnie europarlamentarny przydział dla Polski to 52 mandaty. PiS i jego koalicjanci mają 27 mandatów. Platforma Obywatelska ma z kolei 13 eurodeputowanych, PSL – 3, lewica – 7, oraz po jednym mandacie – Polska 2050 oraz Zieloni.

Na naszą prośbę Marcin Palade dokonał symulacji nowego podziału mandatów w Parlamencie Europejskim, bazując na średniej sondażowej ugrupowań z marca br. I tak PiS mógłby dzisiaj liczyć tylko na 20 miejsc, czyli o siedem mniej niż obecnie. Koalicja Obywatelska 15, a PSL trzy, więc urobek tych dwóch partii należących do Europejskiej Partii Ludowej wzrósłby z 16 do 18 mandatów. Stan posiadania zwiększyć mogłaby też partia Szymona Hołowni (z 1 do 4 foteli), a Lewica byłaby stratna (spadek z 7 do 5). Na pięć miejsc mogłaby liczyć także Konfederacja.

Widać więc, że dla PiS w szczególności, a także w jakiejś mierze dla Lewicy, ściągnięcie kilku dużych politycznie nazwisk z europarlamentu na wybory w Polsce może być nie tylko istotnym kampanijnym wsparciem, lecz także swoistą tratwą ratunkową dla samych europosłów, dla których mogłoby się zrobić ciasno na przyszłorocznych listach do Parlamentu Europejskiego.

– Na ten moment mamy siedem mandatów mniej dla PiS, ale czasami różnice przypisania mandatu są niewielkie. Uczciwe można powiedzieć, że z tych 27 obecnych europosłów tej partii 15–16 problemu z reelekcją nie będzie mieć, ale pozostali? To już loteria – mówi Marcin Palade.

Taka skala zagrożenia to efekt ordynacji europejskiej, która przewiduje, że przydział miejsc w skali kraju dla ugrupowań odbywa się według metody d’Hondta. Tyle że potem mandaty, które zdobyło dane ugrupowanie, są dzielone pomiędzy jego listy okręgowe z zastosowaniem metody Hare’a-Niemeyera. A to w praktyce tworzy zjawisko wędrujących mandatów, zależnych od frekwencji i liczby oddanych głosów na dane ugrupowanie w poszczególnych okręgach. To z kolei powoduje, że w kolejnych wyborach liczba mandatów w poszczególnych okręgach może być różna.

Chęć startu europosłów w krajowych wyborach może być tym większa, im większa jest szansa, że w kolejnym europejskim rozdaniu o mandat w danym okręgu będzie dużo trudniej. Jak to wygląda w praktyce? Najłatwiej prześledzić to na przykładzie PiS, którego straty byłyby największe. W poprzednich wyborach w okręgu Gorzów PiS miał dwa mandaty, które wzięli Joachim Brudziński i Elżbieta Rafalska; teraz – jak wynika z symulacji – może dostać tylko jeden. Ale to samo dotyczy Koalicji Obywatelskiej, która poprzednio miała w tym okręgu dwa mandaty. W Olsztynie w poprzednich wyborach mandaty dla PiS wzięli Karol Karski i Krzysztof Jurgiel, teraz mandat może być jeden. Podobna sytuacja może być w okręgu łódzkim, z którego fotel europosła wywalczyli była rzecznik rządu Joanna Kopcińska oraz były szef MSZ Witold Waszczykowski, a także w Poznaniu, z którego posłami są Zdzisław Krasnodębski i Andżelika Możdżanowska. Analogicznie w Lublinie, w którym z dwóch mandatów, które zdobyły Elżbieta Kruk i Beata Mazurek, zostałby jeden. Z kolei we Wrocławiu obecna symulacja pokazuje, że PiS zachowałby dwa mandaty, które zdobyły Anna Zalewska i Beata Kempa. – Ale teraz wcale nie byłbym pewny, czy nie zostanie jeden – mówi polityk PiS.

Sytuacja w opozycji jest bardziej skomplikowana, bo w poprzednich wyborach Lewica, PSL i KO wystartowały razem jako Koalicja Europejska. Osobno startowała Wiosna Roberta Biedronia i Konfederacja, która nie przekroczyła wyborczego progu. Ogólna symulacja pokazuje, że KO zachowałaby obecny stan lub powiększyłaby liczbę mandatów, np. w Katowicach. W 2019 r. mandaty dla Koalicji Europejskiej zdobyli tam Jerzy Buzek i Jan Olbrycht z PO oraz Marek Balt z lewicy. Symulacja Marcina Paladego pokazuje, że teraz KO i PiS brałyby po trzy mandaty, a lewica, PL 2050 i Konfederacja – po jednym.

Start znanych europosłów zwiększy konkurencję na listach krajowych do Sejmu czy Senatu. W tym pierwszym przypadku wiele zależy od tego, w jakiej formule zdecyduje się wystartować opozycja – czy mimo wszystko w ramach jednej, wspólnej listy, czy może w dwóch lub trzech blokach. Z kolei w przypadku izby wyższej trwa szlifowanie kolejnego „paktu senackiego” opozycji. Wstępnie podzielono już liczbę mandatów w okręgach biorących pomiędzy ugrupowania opozycyjne (uwzględniając ich średnie sondażowe), choć sytuacja jest dynamiczna i ostateczne przydziały mogą ulec pewnym korektom. – Obecnie patrzymy, który z kandydatów lepiej rokuje, w razie czego będziemy zamawiać lokalne sondaże – mówi nam senator opozycji. ©℗