Rada Ministrów w ciągu kilku najbliższych dni przyjmie specjalny, wieloletni program wspierania produkcji amunicji w zakładach prywatnych i państwowych – zapowiedział w poniedziałek premier Mateusz Morawiecki, gdy był z wizytą gospodarską w zakładzie Dezamet.

Nieoficjalnie wiadomo, że najpewniej będą w ten proces zaangażowane Polski Fundusz Rozwoju i Agencja Rozwoju Przemysłu oraz że chodzi o kilka miliardów złotych. Z kolei tydzień wcześniej prezes Polskiej Grupy Zbrojeniowej Sebastian Chwałek na łamach DGP zapowiedział, że „z ministerstwami Aktywów Państwowych, Obrony Narodowej i Finansów rozmawiamy o większym programie dokapitalizowania PGZ”. Chodzi o kilkanaście miliardów złotych.

Wydaje się więc, że po prawie 10 latach od powstania PGZ, po tym, jak w obszernym gabinecie przy stołecznym Nowym Świecie urzędowało co najmniej siedmiu różnych prezesów, faktycznie w rządzie ktoś zajmie się przemysłem obronnym na poważnie. W sumie trudno się dziwić – wojna za progiem.

Jednak to, że najpewniej znajdą się środki na inwestycje w nowe zakłady i technologie produkcji uzbrojenia, wcale nie znaczy, że cała operacja zakończy się sukcesem. Jest co najmniej kilka raf, o które program budowania silnej polskiej zbrojeniówki może się rozbić. Pierwszą są jesienne wybory. I to niezależnie od tego, która z opcji politycznych będzie tworzyć rząd. Niestety, logika polityczna jest taka, że o ile projekt ten nie zostanie na poważnie „zabetonowany” i uruchomiony przed wyborami, to nowy minister obrony może uznać, że nie jest priorytetem. Szczególnie że to pomysł jego czy jej poprzednika.

Drugim poważnym wyzwaniem będzie to, że pieniądze mogą zwyczajnie zostać „przepalone” na pensje, zapłacenie kar umownych czy spłatę innych zobowiązań. By tak się nie stało, musi to być pieniądz znaczony, tak jak to było w przypadku programu inwestycyjnego w skarżyskim Mesku. Ten, choć z opóźnieniem, powinien się w najbliższym czasie zakończyć, a 400 mln zł dofinansowania faktycznie zostało przeznaczone na inwestycje w maszyny i nową halę. Wcześniej różnie bywało, a potężne związki zawodowe w zbrojeniówce mają często wizje zupełnie odmienne od tych zarządu.

Kolejną kwestią jest to, że same inwestycje w zakłady to za mało. By zbrojeniówka mogła się rozwinąć, potrzebuje dużych, wieloletnich umów z Ministerstwem Obrony Narodowej. Dobrym przykładem jest umowa ramowa na ponad tysiąc sztuk bojowych wozów piechoty Borsuk. Złym – umowa na armatohaubice Krab, których resort kupuje po kilkadziesiąt. To za mało, by przemysłowi zależało na zwiększeniu mocy produkcyjnych. Resort obrony zwyczajnie powinien mieć gest. Nie stać nas na to, by go zabrakło.

Wreszcie, patrząc z umiarkowanym optymizmem na obietnice, że rząd wreszcie chce zainwestować w coś, co ma szansę zwiększyć nasze zdolności do obrony, a nie w coś, co pozwoli zarobić krewnym i znajomym królika, warto pamiętać, że PGZ, do której trafi większość tych środków, ma na swoim koncie kilka sukcesów (choćby wspominane kraby i borsuki), ale też wiele porażek. Tu można przywołać choćby budowę bezzałogowca Orlik za 800 mln zł, którego wciąż nie ma, czy spóźnioną o kilka lat modernizację czołgów Leopard. Nasz „narodowy czempion” ma tendencję do popadania w samozachwyt i cieszenia się chwilą. Stalin ponoć stwierdził, że „kontrola najwyższą formą zaufania”. W tym wypadku nadzór resortu obrony i Agencji Uzbrojenia powinien być wyjątkowo wnikliwy. Bo taka szansa na rozwój polskiej zbrojeniówki za naszego życia się nie powtórzy. ©℗