Choć do wyborów parlamentarnych niespełna rok, już krystalizują się kampanijne strategie rządzących i opozycji.

Ostatnie badania United Surveys dla DGP oraz RMF FM pokazują, że PiS ma 34 proc. poparcia, zaś „zsumowana” opozycja 55 proc. KO, PL 2050, Lewica i PSL mają sporą szansę na odzyskanie większości w przyszłym Sejmie, lecz PiS wciąż może utrzymać władzę. Wiele będzie zależało od tego, kto i jak skutecznie zmobilizuje swój elektorat oraz zachęci niezdecydowanych. Tak wygląda pole gry na niespełna rok przed wyborami.

Trafiać, ale się nie wystawiać

– W Polsce wyborów się nie wygrywa, przegrywają je rządzący. I my nie możemy im w tym przeszkadzać – mówi nam polityk opozycji. Dlatego też ten obóz przyjął prostą taktykę: dać PiS-owi przestrzeń, by pogłębiał swoją słabość przez wewnętrzne spory i wpadki (jaką był np. projekt ustawy „betonujący” władze w spółkach państwowych), zaś samemu nie dostać rykoszetem. – W tym celu mamy grupę na komunikatorze, w ramach której koordynujemy prace klubów. Chodzi o to, żeby nie popełnić błędów – mówi. Taktyka przekłada się na konkretne działania – a właściwie ich brak. Opozycja nie ma żadnego interesu w tym, żeby teraz wychodzić z postulatami programowymi. Do wyborów jeszcze niemal rok – do tego czasu głosujący mogliby już o propozycjach zapomnieć lub przestałyby być one nośne. Istnieje także ryzyko, że jeśli pomysł byłby zły, to PiS mógłby opozycję punktować, a jeśli dobry – przejąć i „sprzedać” jako swój (jak było np. z propozycją PSL dotyczącą emerytury bez podatku).
Opozycja liczy na jeszcze jeden efekt: zmęczenie wyborców obecną władzą.
– Ludzie szybko się nudzą i nie są gotowi, by komukolwiek w tym kraju oddać stery władzy na 12 lat. My przez osiem lat zmęczyliśmy ich ciepłą wodą w kranie. PiS zmęczył ich tym, że w kraju jest nieustanna rozwałka – przekonuje rozmówca z KO. Zwraca przy tym uwagę na ostatnie wypowiedzi polityków PiS, które – podkreśla – należy odbierać w jeden sposób: że partia rządząca na poważnie dopuszcza myśli o porażce w 2023 r. – Jeżeli nasze tłuste koty nie uświadomią sobie, że mogą dostać kijem od wyborców, to możemy przegrać – powiedział na antenie RMF FM europoseł Joachim Brudziński. Z kolei szef klubu PiS Ryszard Terlecki w prorządowym piśmie „Sieci” stwierdził: „Moje doświadczenie wskazuje, że wyborcze rozstrzygnięcia nigdy nie mają charakteru ostatecznego. (...) Gdyby PiS straciło władzę, to odzyska ją stosunkowo szybko. Ale sądzę, że władzy jednak nie straci”.
Nic dziwnego, że nasi rozmówcy z opozycji twierdzą, że widać symptomy zbliżającej się zmiany. I nie chodzi wyłącznie o przejęcie sejmiku śląskiego. – Zorganizowaliśmy spotkanie z przedstawicielami spółek energetycznych. Przyszli wszyscy zaproszeni goście. Wcześniej by tego nie zrobili, bo się bali – uważa polityk Lewicy.
Tyle że przed opozycją wciąż kilka kluczowych decyzji – jedną z nich jest ustalenie, czy stworzy wspólną listę wyborczą. Ta opcja coraz bardziej przypomina miraż – niby ją widać, a jednak nadal jest nieosiągalna. PO mówi tak: albo jedna lista, albo sami będziemy się bić z PiS. Jednak wspólnej listy obawiają się pozostałe ugrupowania, bo nie chcą zostać zdominowane przez najsilniejszą Platformę. To może dwa bloki, do czego prze PSL? Ta opcja też nie wydaje się realna, bo Lewica wie, że idąc razem z Platformą, może „zgubić” Razem. Pójście PO razem z Polską 2050 Szymona Hołowni też jest wielce niepewne. – To mu się nie opłaca, bo ile dostanie jedynek na listach? Dziesięć? Poza tym jego ludzie to polityczne „no name'y”, nie będą mieli szans z naszymi działaczami: posłami, byłymi ministrami czy wojewodami – wskazuje nasz rozmówca z PO. Jego zdaniem sondaże dające Hołowni ok. 11–12 proc. poparcia są paradoksalnie jego nieszczęściem, bo wymuszają na nim postawę utrudniającą koalicyjne rozmowy. – Takie notowania zmuszają go do prężenia muskułów i do niewchodzenia z nikim w koalicję. Ale w decydującym momencie kampanii ludzie często przerzucają swój głos na ugrupowanie, które może realnie wygrać z PiS. A to my – zapewnia polityk Platformy.

PiS nie traci nadziei

W Zjednoczonej Prawicy nie brakuje takich, którzy sądzą, że mimo nawarstwiających się problemów trzecia kadencja jest w zasięgu ręki, nawet jeśli droga do niej będzie trudna. – Zakładam, że weźmiemy ok. 215 mandatów, potem zaczną się negocjacje z opozycją. Ściągniemy po pięciu działaczy od Hołowni, z PSL czy Lewicy i uda się nam sformować rząd – przekonuje. Jego zdaniem nawet Mateusz Morawiecki czyni już zabiegi, które mają zabezpieczyć jego interesy na czas kolejnej kadencji. Zwraca uwagę, że w ostatnim czasie premier częściej niż w tzw. tramwaju (ławy rządowe w Sejmie) jest widziany w ławach poselskich. – Dosiada się do posłów PiS z drugiego czy trzeciego szeregu i słucha, co mają mu do powiedzenia. Szef rządu wie, że wciąż jest traktowany jako ciało obce w PiS i że na początku kolejnej kadencji w klubie może dojść do tajnego głosowania, kto ma zostać nowym premierem – tłumaczy rozmówca DGP. Ale premier próbuje też zadbać o interes partii. W czwartek w Sejmie doszło do niecodziennej sytuacji – Morawiecki wziął udział w posiedzeniu zespołu parlamentarnego ds. OZE, zorganizowanym przez ludowców. Po co?
Być może chodzi tylko o przytarcie nosa ziobrystom – pokazać im, że brakujące szable w głosowaniach można znaleźć gdzie indziej. Ale równie dobrze może chodzić o cel długodystansowy, w ramach którego PiS próbuje wybadać grunt pod ewentualną koalicję z częścią ludowców w przyszłej kadencji.
Zaś przedwyborcza taktyka, którą może obrać PiS, zasadza się na rozliczaniu błędów opozycji przy jednoczesnym czyszczeniu przedpola.

Nie pudrować rzeczywistości

Przedstawiciele ugrupowania rządzącego zakładają, że w kolejnej kampanii główne osie narracyjne będą skupiać się wokół spraw gospodarczych i bezpieczeństwa. PiS zakłada, że choć teraz wchodzi w najtrudniejszy czas dla władzy (zazwyczaj nastroje społeczne są gorsze zimą), to wiosną przyjdzie odbicie. – Jedyny błąd, jaki PiS może popełnić, to zbyt mocno pudrować rzeczywistość. W realiach kryzysu gospodarczego i wojny wystarczy pokazywać, że jest trudno, ale nie tak źle, jak przekonuje opozycja. Bo raczej nie grozi nam brak węgla, blackout czy inne czarne scenariusze – przekonuje osoba z obozu rządzącego.
Na tego typu rachubach opiera się pomysł powołania komisji, która ma zbadać rosyjskie wpływy na krajową politykę energetyczną, począwszy od 2007 r. Z jednej strony to będzie dobra okazja do uderzenia w opozycję, a zwłaszcza Donalda Tuska. Jej obrady byłyby zapewne jednym z wiodących tematów poruszanych w mediach rządowych, które na wyborczy rok mogą otrzymać dofinansowanie z budżetu w wysokości 2,7 mld zł (wzrost o 35 proc.). Z drugiej strony komisja może się okazać kolejnym pomysłem z kategorii politycznych igrzysk, z którego w praktyce nic nie wyniknie. – Ani nasi wyborcy, ani ich zwolennicy nie zmienią zdania, to raczej kwestia podtrzymywania politycznych emocji – zauważa polityk opozycji.
PiS zamierza uprzykrzać życie opozycji także w inny sposób. – Czy widzieli panowie terminarz posiedzeń Sejmu w przyszłym roku? – pyta polityk opozycji. – W styczniu dwa posiedzenia, a potem od lutego będziemy się spotykać zaledwie raz w miesiącu na dwa, góra trzy dni – dodaje. Faktycznie, posiedzeń jest znacząco mniej. W tym roku do parlamentarnych wakacji było ich 14, a na cały przyszły rok marszałek planuje ich 10, choć w lipcu ma być kumulacja – 3. Dla opozycji to przedwyborcza zagrywka rządzących. – To oznacza, że PiS dąży do ograniczenia ryzyka popełnienia wizerunkowych wpadek, którym posiedzenia Sejmu potrafią sprzyjać – dodaje nasz rozmówca. Przy okazji niewielka liczba posiedzeń to mniejsza szansa dla opozycji na składanie wniosków o wotum nieufności dla ministrów.
Pytanie też, czy – wzorem poprzednich kampanii – PiS uda się wykreować temat lub wroga, co zaktywizuje elektorat i spolaryzuje społeczeństwo.
Tak jak to miało miejsce przy narzuconym przez PiS w latach 2019–2020 temacie dotyczącym LGBT, a potem uchodźców. Dziś silnie eksploatowany jest wątek niemiecki: Berlin trzyma pod butem UE, polska opozycja jest proniemiecka, od Niemców trzeba żądać reparacji. Tyle że to retoryka, która może byłaby komfortowa dla PiS w czasach pokoju. Przy obecnych uwarunkowaniach geopolitycznych łatwo o błędy.
Antyniemiecka nuta już przynosi konsekwencje w postaci sporu o dostawy baterii antyrakietowych Patriot do Polski. A to pożywka dla opozycji.
„Ministrowie PiS na potęgę kupują niemieckie limuzyny. Nie chcą natomiast amerykańskich systemów antyrakietowych obsługiwanych przez naszych sojuszników. O swoje bezpieczeństwo i komfort dbają.
Bezpieczeństwo Polaków ich nie obchodzi” – pisał Marcin Kierwiński z PO na Twitterze. Ale PiS nie pozostaje dłużny. – Władze Niemiec mają zagorzałych adwokatów u nas, w Polsce, w postaci polityków opozycji – grzmiał w Sejmie szef MON Mariusz Błaszczak.

Gospodarka i bezpieczeństwo mogą wywołać tarcia

Droga obrana przez PiS nie musi oznaczać wyborczego sukcesu. Ustawienie kampanii pod kątem gospodarki i bezpieczeństwa może wywoływać starcia wewnątrz obozu. Jak zauważa jeden z naszych rozmówców, im większy nacisk kładziony będzie na bezpieczeństwo, tym bardziej będzie zyskiwać szef MON Mariusz Błaszczak, który co jakiś czas jest wskazywany jako potencjalny następca szefa rządu. Kierowany przez niego resort zresztą już kręci nosem na brak wystarczających funduszy na wszystkie zakupy wojskowe.
Coraz bardziej widać też kolejną odsłonę konfliktu na linii PiS – Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry o to, ile w Polsce powinno być pieniędzy z UE, a ile różnie pojmowanej suwerenności. A to wszystko dzieje się w czasie, gdy PiS robi kolejne drobne kroki w kierunku odblokowania miliardów euro z KPO. – Między innymi z tego względu frakcja skupiona wokół Morawieckiego uważa, że należy pozbyć się ziobrystów, skupić na realnym rządzeniu, a po wyborach albo odbudować koalicję, albo przyciągnąć osoby z opozycji, które nawet dziś mogłyby współpracować z PiS, ale nie chcą, bo nie akceptują Ziobry i jego ludzi – twierdzi rozmówca ze Zjednoczonej Prawicy. Przyznaje, że w obozie pojawiają się głosy, by nie bronić za wszelką cenę Ziobry w głosowaniu nad wnioskiem nieufności złożonym przez opozycję. – Ale na dziś nie dowierzam w ten scenariusz. Już wielokrotnie takie groźby się pojawiały i nic z tego nie wyszło – ucina. PiS nie może sobie na to pozwolić z powodów wizerunkowych: czym innym jest odwołanie ministra przez własne ugrupowanie, a czym innym w wyniku wotum nieufności opozycji. To drugie to wyborcze punkty dla politycznych adwersarzy, dlatego choć nie można wykluczyć otwartej wojny w obozie i wyrzucenia posłów Solidarnej Polski z rządu, to jest to jeden z wariantów wyborczej strategii.
– Paradoksalnie im większe szanse mamy na wygraną, tym mniej się opłaca wyrzucać ziobrystów, bo każdy punkt poparcia będzie się liczył. Z kolei im szanse mniejsze, tym maleje ryzyko, że pozbycie się go nam zaszkodzi – wyjaśnia polityk PiS. Co tylko pokazuje, że łódka PiS będzie przez cały czas się mocno kołysać, trzymając jednak kurs na wybory. ©℗