To, o czym mówią psychiatrzy, doskonale widać u nas na SOR – pandemia wywołała spustoszenie w psychice dziecięcej – mówi lekarz ze szpitala w Krakowie

Ile pijanych dzieci trafia do pana na oddział?
Średnio jeden, dwóch dziennie, zdarzają się dni, że żadne, ale i takie, że nawet trzech, czterech. Wczoraj miałem 15-latkę. 2,5 promila alkoholu.
Wczoraj był poniedziałek, początek tygodnia.
Kiedyś niechętnie braliśmy dyżury w sylwestra, pierwszy dzień szkoły czy weekendy. Wiadomo było, że to będzie dramat właśnie pod kątem liczby dzieci pod wpływem alkoholu czy narkotyków. Teraz nie ma znaczenia, jaki jest dzień: czy to środek tygodnia, czy sobota. Wciąż widać pewne prawidłowości przy próbach samobójczych - więcej jest ich na początku roku szkolnego, w okolicy egzaminów ósmoklasisty czy matury.
2,5 promila. To dużo.
Dzieciaki często są przywożone nieprzytomne - mają 2-3 promile we krwi. Z doświadczenia i rozmów z nimi wiem, że zwykle piją duszkiem. Wybierają jakiś słodki alkohol - cytrynówka, wiśniówka. Pierwszy łyk na przełamanie bariery. A potem, jak mówią, już idzie i zdarza się, że taki dzieciak wypije pół butelki na raz. Wtedy „odcina mu prąd”, często traci przytomność. Mają inny metabolizm niż dorośli.
ikona lupy />
Miłosz Przybyszowski pediatra pracujący na SOR, Uniwersytecki Szpital Dziecięcy w Krakowie-Prokocimiu / Materiały prasowe
Jak trafiają na SOR?
Najczęściej zdarza się, że towarzystwo znika i zostawiają nieprzytomnego kolegę czy koleżankę na przystanku, w krzakach. I wtedy przypadkowy przechodzień wzywa karetkę. Albo przywozi policja. To zazwyczaj po narkotykach.
Aż tak?
Jedna czwarta tych dzieci, co przyjeżdżają albo po alkoholu, albo po próbach samobójczych, jest też pod wpływem narkotyków. Zwykle w grę wchodzą amfetamina, metamfetamina, mefedron, w połączeniu z marihuaną. Po samej marihuanie albo ekstazy rzadko zdarza się hospitalizacja. To środki, które wywołują dużą agresję, i często po nich zaczynają demolować np. mieszkanie. Albo biegają z nożem w ręku. Zdarzają się sytuacje, że dzieciak przyjeżdża skuty przez policję, wtedy zapinamy w pasy i czekamy, aż dojdzie do siebie.
Jak znajdujecie opiekunów?
Często prosimy znajomych o to, żeby dali telefon do rodziców albo sami poinformowali. Czasem pacjenci mają ze sobą legitymację szkolną. Niektóre same mówią, choć nie zawsze są w stanie. Ale korzystamy też z pomocy policji. Ostatnio mieliśmy 10-latka znalezionego na placu zabaw. Oznaczony NN. Dopiero policja go identyfikowała.
Ile te dzieci, o których pan opowiada, mają lat?
Pracuję od 20 lat. Z 10 lat temu zaczęły się problemy, o których mówię. Najpierw były dopalacze. Potem powoli problem znikał, ale za to przybywało pijących dzieci. Kiedyś to byli 16-, 17-latkowie. Teraz to 13-15 lat. Piją coraz młodsi. Tak jak ten wspomniany 10-latek.
Wracają do was?
Niektóre tak. Dla innych to wstrząs i już ich nie widzimy, choć nie wiem, czy piją dalej.
To w ogóle trudny temat. Każde takie dziecko powinien zobaczyć psycholog lub psychiatra. I choć współpracujemy jako oddział z psychologiem, to nie zawsze udaje się, żeby porozmawiał ze wszystkimi. Poza tym mamy jeszcze te dzieci po próbach samobójczych. Ja nie jestem specjalistą psychiatrii, ale lata doświadczenia pozwalają mi rozmawiać z pacjentami. Mówię im, że picie czy narkotyzowanie się jest niebezpieczne, też z powodu ryzyka gwałtu. Działa to przede wszystkim na chłopców.
To się zdarza?
Pamiętam, że po pierwszym twardym lockdownie poszedłem z moimi dziećmi nad wodę. Były tłumy. Nagle zauważyłem nieprzytomną dziewczynę w kostiumie kąpielowym niesioną gdzieś przez nastolatków. Przejąłem ją i wezwałem karetkę, dziewczyna była ewidentnie pod wpływem alkoholu. Następnego dnia miałem dyżur, leżała na moim oddziale. Pytałem, czy to pierwszy raz, mówiła, że kilka miesięcy temu na imprezie wypiła i straciła przytomność. Kiedy się obudziła, zauważyła, że coś jest nie tak z jej ubraniem, nie pamiętała, co się stało. Chłopak, z którym piła, zaprzeczył, że doszło do czegoś między nimi, ale potem zerwał z nią kontakt. Ona piła, bo nie mogła sobie poradzić z tamtym wydarzeniem. Zgłosiłem to na policję, okazało się, że były już inne zgłoszenia, dał dziewczynie pigułkę gwałtu. Więc jak pani pyta, czy to się zdarza, to tak. Miałem też młodych pacjentów, którzy musieli robić badania weneryczne, to się wszystko łączy. Ale prawdziwą plagą są próby samobójcze.
Wcześniej ich nie było?
Były sporadyczne. Ale to, co się zdarzyło po pandemii, jest porażające. Jeżeli coś się żarzyło, to zostało teraz podlane benzyną. To, o czym mówią psychiatrzy, doskonale widać u nas na oddziale: pandemia wywołała spustoszenie w psychice dziecięcej. Przyjeżdżają dzieciaki, które wołają o pomoc - biorą tabletki i dzwonią na infolinię pomocową, mówiąc, że popełniły samobójstwo. Ale są i takie, które są już po kolejnej próbie, i próbują się zabić skutecznie. W trakcie pandemii przywieziono chłopaka, którego rekreacyjny biegacz znalazł o 6 rano wiszącego w lesie, złamał gałąź, na której dzieciak się powiesił, i wezwał służby ratownicze. Określenie „plaga” nie jest przesadzone. My, dyżurujący na SOR, mamy w komórkach prywatne telefony do psychiatrów ze szpitali, do których musimy takie dziecko potem skierować.
Jak kierujecie?
Najpierw badamy dziecko, sprawdzamy, w jakim jest stanie, czy wymaga odtruwania - czasem np. stan wątroby jest tak fatalny, że grozi przeszczepem. Robimy test ciążowy i badamy stan ogólny. Jak może iść do szpitala psychiatrycznego, to szukamy miejsca. Na początku, zaczęło się w 2020 r., to był kłopot - były tylko dwa szpitale w Krakowie. Teraz otworzył się trzeci oddział i jest trochę prościej. Ale wtedy siedzieliśmy i dzwoniliśmy, jak Kraków odpadał, to zaczynaliśmy z listy: Bielsko, Wrocław, Garwolin pod Warszawą. Czekaliśmy, aż zwolnią się miejsca albo wysyłaliśmy do innego miasta.
Umiecie z nimi rozmawiać?
W trakcie pandemii poprosiliśmy o szkolenia psychiatrów, żeby wiedzieć, jak rozmawiać z takimi dziećmi, jak sobie radzić z agresją. Ja sam się zastanawiałem nad zrobieniem specjalizacji z psychiatrii dziecięcej, ale to trwa pięć lat. W moim wieku to już za długo. Myślę o kursach, szkoleniach, bo tych dzieci jest naprawdę dużo. Z SOR-u, na który trafiają dzieci z ciężkimi chorobami, zmieniliśmy się w izbę wytrzeźwień oraz przyczółek szpitala psychiatrycznego.
Dlaczego dzieci to robią?
Szkoła, to na pewno jest element stresu. Jak dzieciak nie lubił chodzić, a chodził, bo musiał, a nagle w trakcie pandemii okazało się, że nie trzeba, to nie chce tam wrócić. Ale też konflikty z rodzicami są powodem, np. chęć zemsty czy przestraszenia rodziców, albo prośby o pomoc właśnie. Ale też wybierają taką drogę, bo mają większy dostęp do internetu, zakładają wspólne grupy. Psychiatrzy opowiadali nam o historii z poprzedniego roku - grupa nastolatek założyła się, że jak będą chciały odebrać sobie życie, to najpierw zrobią coś karalnego. Policja złapała w lipcu jedną na kradzieży w sklepie, mówiła, że ma plany samobójcze na sierpień i teraz korzysta z życia. Trafiła do szpitala.
Jesteście w kontakcie z psychiatrami. Co mówią?
Ordynatorzy mówią, że im się zespoły dekompensują.
To znaczy?
Nie wytrzymują. Mają za dużo dzieci i to bardzo ciężkich przypadków. A jak już psychiatrzy nie wytrzymują, to nie jest dobrze. ©℗
Rozmawiały Klara Klinger i Patrycja Otto