Polskie władze podejrzewały, że za zabójstwem stał sowiecki wywiad wojskowy, który dążył do pogorszenia stosunków z Warszawą, a Kowerda miał być tylko instrumentem w tej grze. Tezy tej nie potwierdzono jednoznacznie do dziś. Niemniej jednak po zabójstwie ZSRR zawiesił rozmowy o pakcie o nieagresji i zablokował proces zwrotu polskiego majątku. Kreml przekonywał, że Polska jest siedliskiem białych spiskowców i nie może być wiarygodnym partnerem. Nic nie dały tłumaczenia, że Wojkow systematycznie odmawiał ochrony policyjnej. Argumentem nie było zorganizowane z honorami odprowadzenie ciała do pociągu, który przewiózł trumnę doZSRR.
Poniedziałkowe upokorzenie ambasadora Siergieja Andriejewa na szczęście nie skończyło się niczym poważnym. Przebiegało jednak według podobnej logiki. W trudnych czasach osoba niedysponująca paszportem Rzeczypospolitej dokonała aktu, który potencjalnie wpłynie na relacje dyplomatyczne Warszawa–Moskwa. Nie ma sensu dociekanie motywów ukraińskiej aktywistki, która wylała farbę na Andriejewa. Ma sens policzenie tego, czym skończy się całe zamieszanie.
Wczoraj do rosyjskiego MSZ został wezwany polski ambasador w Moskwie Krzysztof Krajewski. – Nie będę uprzedzał tutaj faktów. W stosunkach międzynarodowych zawsze obowiązuje zasada wzajemności – komentował szef polskiej dyplomacji Zbigniew Rau podczas odbywającej się w Łodzi 33. sesji Konferencji Regionalnej FAO 2022. Minister w zawoalowanej formie zasugerował, że niebawem może dojść do wyjazdu Polaka z Rosji, a Andriejewa z Polski. Nawet jeśli tak się stanie, katastrofy nie będzie. Relacje z Rosją i tak są niemal zamrożone. Rolę ambasadora będzie pełnił niższy rangą dyplomata. W swojej pracy uzyska najpewniej tyle samo co Krajewski. Czyli nic.
O tym, jak bardzo przereklamowane są incydenty z dyplomatami, świadczy – znacznie tragiczniejsze w skutkach – zabójstwo w Ankarze w 2016 r. rosyjskiego ambasadora Andrieja Karłowa. Strzelał do niego turecki policjant wykrzykujący równocześnie „Allahu Akbar!”. Atak miał być zemstą za rosyjskie bombardowania Aleppo. Przy okazji tamtego zabójstwa każda ze stron próbowała ukraść dla siebie kawałek narracji. Rosjanie przekonywali, że w spisku brało udział NATO. Państwo Islamskie i powiązany z Al-Kaidą Front Al-Nusra przypisywały sobie morderstwo, aby podnieść swoje notowania w dżihadystowskiej międzynarodówce. Z kolei tureckie władze próbowały snuć teorie, że zamach zorganizował dążący do obalenia prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana wpływowy muzułmański uczony Fethullah Gülen. Faktem jest, że zabójstwa dokonano w newralgicznym momencie – gdy Turcja i Rosja podejmowały próbę podreperowania stosunków napiętych z powodu rosyjskiej interwencji w Syrii i rywalizacji w basenie Morza Czarnego. Mimo że mord oglądał cały świat (zdjęcie fotografa agencji Associated Press Burhana Ozbilici przedstawiające moment ataku zdobyło zresztą nagrodę dla najlepszej fotografii 2016 r. w prestiżowym konkursie World Press Photo), do załamania w relacjach Moskwa–Ankara nie doszło. Świat się nie zawalił.
Zarówno zabójstwo Wojkowa, jak i zamach na Karłowa były wydarzeniami tragicznymi i znacznie większej wagi niż symboliczne upokorzenie Andriejewa. W wielkiej polityce nie zmieniły jednak nic. Po chwilowym wstrząsie i dyplomatycznych pohukiwaniach rzeczywistość wracała do normy. Pakt o nieagresji z ZSRR Polska podpisała w 1932 r. – pięć lat po śmierci Wojkowa (i tak zresztą nie ochronił on państwa przed atakiem ze Wschodu). Turcja na pewien czas poprawiła stosunki z Rosją, by po pewnym czasie powrócić do logiki sinusoidalnej w relacjach z Moskwą. Podobnie będzie i teraz. Nawet jeśli dojdzie do wyjazdu ambasadorów i obniżenia rangi stosunków Polska–Rosja. ©℗