Sytuacja ze zgonami wróci do normy po dwóch–trzech latach. Po okresie, kiedy umrą wszyscy ci, którzy w jakiś sposób zostali dotknięci skutkami pandemii – mówi prof. Piotr Szukalski

ikona lupy />
Prof. Piotr Szukalski demograf z Uniwersytetu Łódzkiego / Materiały prasowe
Jak kryzys uchodźczy może wpłynąć na demografię?
Mamy dwie perspektywy. Krótko- i długoterminową. Pierwsze widoczne zjawisko to liczba ukraińskich matek na oddziałach położniczych. Już w 2020 r., czyli jeszcze przed wojną w Ukrainie, 2,2 proc. urodzonych dzieci nie miało polskiego pochodzenia. Ten odsetek rósł przez ostatnie siedem-osiem lat.
Jakiego były zatem pochodzenia?
Już wtedy głównie ukraińskiego, w czterech na pięć powyższych przypadków. Jak będzie po tym roku, zobaczymy za jakiś czas, ale już wiadomo, że to będzie dużo większa liczba. I spory odsetek z wszystkich urodzeń, których liczba ogółem spada. Tym bardziej że możemy się spodziewać z dużym prawdopodobieństwem, że właśnie kobiety w ciąży należały do pierwszej grupy uciekających przed zagrożeniami wojny. Nie tylko po to, żeby przeżyć poród w miarę normalnych warunkach, lecz także mieć zagwarantowaną możliwość opieki nad dzieckiem w pierwszych miesiącach.
Jakie ma to znaczenie?
Nie zwiększy się co prawda liczba najmłodszych obywateli. Mamy dwa sposoby nabywania obywatelstwa: krwi i ziemi. W Polsce jest ten pierwszy, więc niezależnie od miejsca urodzenia, to nie będą Polacy. Ale jeżeli chodzi o publikowane statystyki, to i owszem ma znaczenie. Jako przykład podam sytuację, w której ówczesna minister rodziny Elżbieta Rafalska cieszyła się, że udało się: przekroczyliśmy magiczne 400 tys. urodzeń w roku. Tymczasem ta liczba w rzeczywistości nie została osiągnięta, bo za część porodów odpowiadały właśnie porody ukraińskie i z matek innych krajów. Osób, które nie wiadomo, czy zostaną w Polsce. Ten boom ukraińskich porodów w polskich szpitalach w najbliższym czasie to ta pierwsza perspektywa.
A długofalowa?
Patrząc na strukturę przyjazdów, należy najpierw przyjrzeć się napływającej od kilku dobrych lat emigracji zarobkowej. Przyjeżdżały osoby z zachodniej Ukrainy, pewnie z pasa oddalonego o 300 km od granicy z Polską. To są tereny relatywnie bezpieczne, jeśli chodzi o wojnę. Ale stamtąd przyjechało bardzo wiele osób. To pierwsza grupa: rodzin, które przyjechały do mężów, matek czy rodzeństwa, którzy już mieszkają i pracują w Polsce. Przyjechała do osób, które nawiązały tu sieć społeczną, mają znajomych, pracodawcę, umieją się poruszać w polskich realiach. Łatwiej znajdą mieszkanie, pracę itd. Jeżeli rodziny się połączą, a dzieci pójdą do polskiej szkoły, a matki do pracy - to z dużym prawdopodobieństwem część z tych osób już tu zostanie. Szczególnie jeżeli wojna będzie trwała kolejne miesiące. Druga grupa to osoby, które przyjechały też z tej bezpieczniejszej części Ukrainy, ale do dalszych krewnych czy znajomych. Które nie mają własnego dochodu, nie wiedzą, jak się poruszać w lokalnych realiach. To grupa, która raczej wróci, szczególnie jeżeli ich domy nie zostaną zniszczone. Część już wraca. I wreszcie trzecia grupa.
Czyli?
To osoby z terenów objętych wojną. Które uciekły spod bomb. I z tej grupy część może zostać. Szczególnie jeżeli ich domy będą zniszczone i nie będą mieli do czego wracać. Jeżeli wojna nie skończy się przed jesienią, to tym bardziej zostaną: bo trudno przetrwać zimę, jeżeli najpierw trzeba by odbudować dom. Choć tutaj motywacja do zostania będzie inna.
Jakie to ma przełożenie na demografię?
Jeśli zostaną, to z punktu widzenia czysto demograficznego Polska ma szansę odbudować niedobory demograficzne niskim kosztem. Bo przyjmiemy dzieci, których koszty urodzenia, wychowania i edukacji już częściowo zostały pokryte. Nastolatki za kilka lat wejdą na rynek pracy i zaczną płacić podatki. Dzieci zrobią to za 10-15 lat. I odmłodzą społeczeństwo.
Czy to, że jest dość charakterystyczna struktura uciekinierów - oprócz dzieci przeważają kobiety, ma jakieś znaczenie?
Część, jak mówiłem, przyjeżdża do mężów, część jest już związana z kimś. Ale ma to znaczenie, bo oczywiście mogą być rozwody, część może zostać wdowami, ale pojawi się dużo młodych kobiet. Jeżeli zostaną, to widoczne to będzie szczególnie w dużych miastach. Już wiadomo, że uchodźcy zostają głównie w metropoliach. A od dawna też wiadomo, że choć w Polsce jest przewaga mężczyzn w wieku 20-30 lat, to akurat w dużych miastach ta proporcja jest odwrotna. Tam już teraz jest nadwyżka młodych kobiet wobec mężczyzn. Kobiety przyjeżdżają częściej na studia i częściej potem zostają w mieście. Więc napływ młodych ukraińskich kobiet te proporcje jeszcze bardziej zaburzy.
Jak to rozumieć?
To zjawisko może pogorszyć sytuację matrymonialną młodych kobiet. Ale z punktu widzenia biologiczno-statystycznego akurat taka sytuacja, jak by to brutalnie nie zabrzmiało, wzmacnia każdą populację.
Napływ młodych ludzi może być szczególnie istotny w kontekście demograficznego podsumowania dwu lat pandemii? W tym czasie urodziło się ok. 674 tys. osób, zmarło milion.
Może być tak, że część decyzji - mówię o urodzeniach - została odłożona w czasie. I teraz wzrośnie liczba ślubów (jak się okazało, wiele osób uzależniało termin od możliwości wyprawienia dużego wesela, co w warunkach pandemicznych było ograniczone). A także porodów. Ludzie nie decydowali się na to ze względu nie tylko na zagrożenie zdrowotne, lecz także braku pewności ekonomicznej.
Po jednym kryzysie, pojawił się drugi. Zagrożenie wojną.
To spowoduje, że odbicia liczby urodzeń możemy jeszcze nie zobaczyć. Ale za jakiś czas, jak sytuacja się uspokoi, to może być tak, jak było z pokoleniem Kolumbów, które nawet po tak traumatycznym przeżyciu, jakim była II wojna światowa, zaczęło szybko zakładać rodziny i rodzić dzieci. Choć w tym wypadku jak będzie, trudno powiedzieć, zobaczymy najwcześniej za dziewięć miesięcy.
Zgonów, jak sam pan mówi, nie da się planować. Ale ich liczba na początku tego roku zaczęła spadać.
Jest ich mniej. Ale tylko relatywnie. Bo mniej w porównaniu z rokiem 2021 czy drugą połową 2020 r., kiedy z powodu COVID-19, ale i ograniczonego dostępu do lekarzy, umierało bardzo dużo ludzi. Też ci, którzy nie musieli odejść. Podzielę się osobistym przeżyciem. Osoba z mojej rodziny zmarła z powodu braku fizycznego kontaktu z lekarzem - na pytanie lekarza, ile schudła, powiedziała, że trochę. Gdyby ją zobaczył osobiście, wiedziałby, że dzieje się coś bardzo poważnego. I natychmiast wysłał na dalsze leczenie. Może miałaby szansę na przeżycie. Takich osób było bardzo wiele. Część z nich dopiero teraz zaczyna się diagnozować. I być może będą w takim stanie, że szanse na wyzdrowienie się radykalnie zmniejszają. To efekt tzw. długu zdrowotnego. To oznacza, że trendu spadkowego czy powrotu do normy sprzed lat nie należy się spodziewać w najbliższym czasie.
Kiedy się to może zmienić?
Sytuacja wróci do normy po dwóch-trzech latach spokoju. Po okresie, kiedy umrą wszyscy ci, którzy w taki czy inny sposób zostali dotknięci skutkami pandemii. Musi wymrzeć ta grupa, żeby potem reszta zaczęła „normalnie” umierać. Skutki pandemii będą trwać o wiele dłużej niż sama pandemia. ©℗
Rozmawiali Klara Klinger, Grzegorz Osiecki