Informacja o tym, że na sobotnim zjeździe w Warszawie zostanie zainaugurowana nowa frakcja w Parlamencie Europejskim, którą podał węgierski portal 444.hu, na szczęście się nie potwierdziła. Zresztą już w maju Péter Szijjártó, szef MSZ i wpływowa postać węgierskiego Fideszu, dawał do zrozumienia w rozmowie z DGP, że taka grupa w przewidywalnej przyszłości nie powstanie.

Problem polega na ewolucji nastrojów w Prawie i Sprawiedliwości. W 2017 r. prezes PiS Jarosław Kaczyński w odpowiedzi na doniesienia „Rzeczpospolitej” o tym, że liderka Zjednoczenia Narodowego (RN) Marine Le Pen chciałaby współpracy z PiS w demontażu Unii Europejskiej, przekonywał, że „z panią Le Pen mamy tyle wspólnego mniej więcej, co z panem Putinem”. W 2019 r., gdy lider włoskiej Ligi Matteo Salvini sondował możliwość budowy wielkiego klubu partii znajdujących się na prawo od Europejskiej Partii Ludowej, PiS ją storpedował, a jego przedstawiciele mówili, że nie chcą budować wspólnych struktur z politykami jawnie proputinowskimi.
Teraz Marine Le Pen jest przyjmowana z honorami godnymi głowy państwa, choć nigdy nie sprawowała żadnej funkcji publicznej, a doradca prezydenta Andrzej Zybertowicz przekonuje, że tego typu partie to dla PiS „mniejsze zło”, a większym są ci, którzy „strukturalnie rozbijają zdolność Unii do bezpiecznego rozwoju swojej energetyki”, czyli choćby budująca Nord Stream 2 kanclerz Angela Merkel. Obrońcy współpracy PiS z francuskimi narodowcami i podobnymi stronnictwami lubią w tym kontekście przypominać skorumpowanie Gerharda Schrödera i wielu innych polityków z europejskiego głównego nurtu lukratywnymi stanowiskami w rosyjskich spółkach państwowych.
To wszystko prawda, tyle że problem z Le Pen nie polega na tym, że – jak to ujął Zybertowicz – „punktowo, dla celów taktyk politycznych, mogła Putina popierać”. Problem z Le Pen polega na tym, że w najważniejszych z punktu widzenia polskiego interesu narodowego sprawach ma ona zdanie jaskrawo z nim sprzeczne. Politycy RN domagali się zniesienia sankcji nałożonych na Rosję za łamanie prawa międzynarodowego, popierali federalizację Ukrainy zgodnie z linią Kremla, bronili aneksji Krymu i publicznie wybielali Władimira Putina z zarzutów łamania praw człowieka. Merkel w każdej z tych spraw ma jednak inne zdanie. Warto zadać sobie też pytanie, dlaczego Kreml dał kredyt Le Pen na jej walkę z francuskimi elitami, a nie odwrotnie.
A już szczególnie fatalnym pomysłem jest zaangażowanie Mateusza Morawieckiego w podejmowanie Francuzki raptem kilka dni po udanym tournée po europejskich stolicach, podczas którego premier przekonywał, że na rosyjskie zagrożenie dla Ukrainy trzeba odpowiedzieć zdecydowanym wsparciem Kijowa, że nie wolno iść na ustępstwa ani zmuszać do takich ustępstw Ukrainy, że rosyjska ręka jest też widoczna w kryzysie migracyjnym na granicy białorusko-unijnej. Podejmowanie finansowanej przez Rosjan Le Pen w takich okolicznościach – delikatnie mówiąc – daje argumenty wyłącznie tym środowiskom, które uważają ostrzeżenia przed Rosją za przesadzone. Gorszy moment trudno byłoby sobie wyobrazić.