Polexit powinien zostać słowem roku, bo odmieniają go przez przypadki politycy zarówno w ławach opozycyjnych, jak też obozie rządzącym. Przy czym ci pierwsi wieszczą jego rychłe nadejście, a drudzy przekonują, że wyprowadzania Polski z Unii nigdy nie planowali i nigdy o nim nie mówili. Wyrok Trybunału Konstytucyjnego sprawił też, że debata o polexicie dotarła aż do samego jądra europejskiej polityki. To nieco ryzykowne, bo umiędzynarodowienie sporu oznacza, że od teraz taki scenariusz będą mieli z tyłu głowy decydenci w Brukseli i politycy w innych europejskich stolicach.

Problem polega na tym, że choć dyskusja i gorąca wymiana opinii na ten temat rozgorzała jeszcze w trakcie wygłaszania przez TK uzasadnienia do czwartkowego orzeczenia, to na dobrą sprawę nikt nie wie, jakie będą jego praktyczne skutki. Za mądrym stwierdzeniem „orzeczenie zakresowe” ukryte jest to, że choć TK stwierdził niekonstytucyjność niektórych artykułów Traktatu o UE, to dotyczy to w zasadzie jedynie ich stosowania, a nie brzmienia. Gdyby decyzja była czarno-biała, to wyjścia byłyby trzy: zmiana konstytucji, traktatów lub polexit. Tymczasem nikt o tym nie mówi. Sama Komisja Europejska czekała na publikację wyroku, która nastąpiła wczoraj, żeby na spokojnie przetłumaczyć tekst i zastanowić się, co z tym zrobić. Bo prawdziwym testem, co wynika z orzeczenia TK, będą fakty, a nie słowa. Co będzie na przykład z Izbą Dyscyplinarną SN? Już w poniedziałkowym wywiadzie dla DGP I prezes SN Małgorzata Manowska mówiła, że wpływ spraw do izby będzie wstrzymany, by dać czas na rozwiązanie problemu. Decyzja TK wygląda jak interwencja, żeby zapobiec - na podstawie orzeczeń TSUE - podważaniu pozycji nowych sędziów przez starych i w SN, i w sądach powszechnych. Nie jest więc jakimś ruchem fundamentalnym, lecz taktyczną próbą obrony pozycji 1,5 tys. sędziów wskazanych przez nową KRS. Ale ruchem, który wywołuje reakcje na zewnątrz.
Z tego punktu widzenia wieszczenie polexitu dziś jest przedwczesne. W rządzie Mateusza Morawieckiego nie ma dzisiaj ani woli, ani politycznych możliwości do uruchamiania art. 50 traktatu o UE, a tylko tak można zakończyć członkostwo w UE. Artykuł ten jasno wskazuje, że to państwo członkowskie decyduje o opuszczeniu Wspólnoty. Ale to, że PiS tego nie chce robić teraz, nie oznacza, że on czy jego następcy nie zostaną w przyszłości do tego zmuszeni. W trwającym niemalże sześć lat konflikcie o praworządność każda akcja Warszawy spotykała się z coraz mocniejszą reakcją Brukseli. Komisja Europejska w tym czasie przetestowała na Polsce wszystkie możliwe procedury dyscyplinowania państw członkowskich, jakie w UE istnieją. I wymyśliła kolejne, specjalnie skrojone pod Warszawę. Przecież mechanizm „pieniądze za praworządność”, przed którym polski rząd wczoraj bronił się przed Trybunałem Sprawiedliwości w Luksemburgu, w żadne inne państwo tak silnie nie może uderzyć, jak w pozostającą największym beneficjentem europejskich funduszy Polskę. Oczywiście, że TSUE w sprawach polskich sądów wypływa na nowe wody, ale PiS wszedł w tę batalię głównie w obronie swoich zmian w sądach, które - jak dziś przyznają sami politycy tej partii - niezbyt się udały. Więc łatwo zarzucić im, że były czysto instrumentalne i służyły politycznym celom.
Z powyższych powodów „polexit” jest słowem mocnym, ale nie zawsze dobrze oddającym to, co dzieje się dzisiaj wokół członkostwa Polski w UE. Bo o ile scenariusz wyjścia z UE to wciąż odległa perspektywa, o tyle tu i teraz następuje marginalizacja Polski we Wspólnocie. Unia to sztuka szukania porozumienia wśród sprzecznych interesów. Skomplikowana gra polityczna, w której punkty zbiera ten, kto potrafi budować sojusze i dba o wizerunek. Polska od czwartku pozostaje zdecydowanie na końcu rankingu. Bo na wsparcie i współpracę polski rząd będzie mógł niebawem liczyć głównie w stolicach, które, podobnie jak Warszawa, nie są w czołówce europejskich rozgrywek.
W kontekście orzeczenia TK problemem jest to, że to kolejny, jeszcze głośniejszy strzał oddany w wojnie między Brukselą a Warszawą. Wspomnianych wyżej „subtelności” wyroku nie dostrzeże wielu prawników czy polityków za granicą, dla nich on po prostu oznacza powiedzenie „nie” traktatom. Już żądają od Komisji twardej odpowiedzi. To pokazuje, że po obu stronach szykuje się dalsza radykalizacja stanowisk. Przewagę zdobędą jastrzębie, a nie gołębie. Po polskiej stronie będą to odezwy do nieodstawiania nogi w sprawie sądów. Już słychać: nie pokażemy ustawy sądowej, dopóki nie puszczą nam KPO. A w Brukseli będzie parcie, by nie zwalniać ręcznego hamulca na KPO, dopóki nie będzie wiadomo, co chcemy zrobić z sądami. Największym problemem jest to, że Warszawa i Bruksela wchodzą w scenariusz eskalacji, który bardzo łatwo będzie napędzać, ale bardzo trudno zatrzymać. ©℗