Słowo „mem” ma dwa znaczenia. To pierwsze, potoczne, to śmieszny obrazek z dopiskiem, lingua franca sieciowej komunikacji. Druga definicja, źródłowa i tak naprawdę wcześniejsza, mówi o jednostce informacji, która roznosi się w samoczynny i spontaniczny sposób.

Mem ma to do siebie, że robi karierę bez większego wkładu pracy i wysiłku jego autora czy autorki – wystarczy, że trafi w gusta, oczekiwania czy poczucie humoru innych, aby ruszyła lawina. Jeśli naprawdę mamy do czynienia z memem, to ta sama zasada jest prawdziwa zarówno w odniesieniu do zabawnego zdjęcia psa, jak i teorii politycznej.
Takim właśnie memem jest przekonanie, że USA są dziś państwem izolacjonistycznym. Lub były nim do niedawna, są na takim kursie albo ryzykują ponowne wkroczenie na ścieżkę izolacjonizmu. Niezależnie od tego, jak ostatecznie ujmiemy tę diagnozę, to słowna zbitka „USA + izolacjonizm” jest równie nieprawdziwa. Ameryka za naszego życia nie była państwem izolacjonistycznym, nie jest nim teraz i prawdopodobnie nie będzie. Nawet jeśli tuziny mniej lub bardziej alarmistycznych prasowych nagłówków prasowych i rozgorączkowanych wpisów w mediach społecznościowych próbują nas przekonać, że jest inaczej. Jak to zresztą miałoby wyglądać – globalna potęga, która eksportuje swoją technologię, usługi, kulturę i ustrój na cały świat, miałaby nagle stać się czymś na kształt Kuby czy Korei Północnej, tylko trzydziestokrotnie większej? Trudno sobie nawet wyobrażać, jak miałoby to działać. Może z wyjątkiem polityki zamkniętych granic i ograniczania migracji, ale do tego z kolei USA nigdy nie potrzebowały żadnej górnolotnej wymówki.
Popularność mema o „izolacjonistcznej Ameryce” wzięła się oczywiście z obaw związanych z hasłem „America first” Trumpa, który miał wyprowadzić USA z dotychczasowych sojuszy, zakończyć jej militarne zaangażowanie na świecie, odpuścić promocję demokracji i skapitulować przed wszystkimi dyktatorami. A następnie okrążyć cały kraj murem. Jak już wiemy, większość z tych haseł okazała się albo pustymi obietnicami, do których Trump nie przywiązywał aż takiej wagi, albo swoistym straszakiem na liberałów. Jako straszak „izolacjonistyczne” slogany Trumpa zadziałały zaś doskonale, bo jego przeciwnicy dosłownie wyskakiwali z butów na każdą podobną zapowiedź 45. prezydenta. I nawet, gdy kadencja Trumpa dobiegła końca, jego przeciwnicy stawiali publicznie niedorzeczne pytania w rodzaju „jaka polityka zagraniczna jest w ogóle możliwa po izolacjonistycznej epoce Trumpa?” – bo tak ujął problem jeden z popularnych magazynów opinii zza oceanu.
W rzeczywistości, nawet gdy Trumpowi udało się w niektórych przypadkach złamać dotychczasowe status quo (jak wówczas, gdy zapowiedział wyjście USA ze Światowej Organizacji Zdrowia) albo przejść na brutalny unilateralizm w stosunkach międzynarodowych – w innych dziedzinach tylko zwiększał, a nie zmniejszał zaangażowanie Waszyngtonu w świecie. Według niektórych kalkulacji liczba śmiertelnych ofiar cywilnych ataków przy użyciu dronów wzrosła za Trumpa o ponad 300 proc. w porównaniu z ostatnim rokiem prezydentury Obamy. Zdaniem brytyjskiego think-tanku Bureau of Investigative Journalism w ciągu tylko pierwszych dwóch lat kadencji Trumpa dronów użyto więcej razy (ponad 2,4 tys.) niż przez osiem lat rządów Obamy łącznie (niecałe 1,8 tys.). Badacze z Brown University, którzy prowadzą projekt Costs of War, twierdzą, że pod koniec kadencji Trumpa USA prowadziły operacje antyterrorystyczne (od szkoleń i ćwiczeń po udział w wojnie) w 85 krajach. Ameryka toczyła do 2021 r. wojnę w ośmiu z nich. David Vine z American University doliczył się w ostatnim roku kadencji Trumpa 750 amerykańskich baz i instalacji wojskowych na świecie. Ameryce w tym czasie udało się też przekonać większość europejskich członków NATO do zwiększenia nakładów na zbrojenia w ramach sojuszu – a trendu zwyżkowego nie powstrzymała nawet pandemia COVID-19. Jeśli wszystkie te działania razem przedstawiają obraz państwa „izolacjonistycznego”, to naprawdę strach pomyśleć, co „izolacjonizmem” w takim razie nie jest.
Nawet posunięcia takie jak wprowadzenie ceł importowych na stal czy konfrontację z Chinami na polu technologii i dostępności aplikacji trudno uznać za zamykanie się na świat – były to raczej kolejne sposoby konfrontacji i rywalizacji na poziomie państw narodowych. Ameryka wciąż buduje – czasem skutecznie, a czasem nie – globalną przeciwwagę dla Chin. Izolacjonistyczne państwo nigdy nie miałoby aspiracji załatwiać swoich wewnętrznych spraw i kluczowych interesów rękami zewnętrznych partnerów. Nawet dyplomatyczne tarcia Warszawy i Waszyngtonu – za poprzedniego i obecnego prezydenta – pokazują nam tu i teraz, w najbardziej czytelny z możliwych sposobów, że Ameryka nie odwróciła się od świata plecami.
W rzeczywistości widmo izolacjonizmu – jak wyjaśnia ostatnio w świetnej książce „Reign of Terror” Spencer Ackerman – było politycznym narzędziem. Sztab, a następnie administracja Trumpa chciała pokazać, że nowy prezydent zerwie z konwencją i „polityczną poprawnością” waszyntońskich elit. Ponadto przeciwnicy Trumpa przypisywali mu izolacjonizm, bo był to świetny sposób na uzasadnienie ich własnych ambicji. Aby prezydent Biden i ekipa z lat 2008–2016 mogli ogłosić, że „Ameryka musi wrócić”, trzeba było też najpierw ludzi przekonać, że Ameryka gdzieś sobie poszła i zniknęła. I tak naprawdę tylko z tego powodu – że było na to polityczne zapotrzebowanie – zaczęto tak głośno i jednoznacznie mówić o amerykańskim kursie na izolacjonizm. Dziś prezydent Biden ani na ów kurs nie wraca, ani z niego nie schodzi. Bo zwyczajnie nigdy takiego nie było. To mem i do tego mocno szkodliwy. ©℗