Jeszcze przedwojenni amerykańscy i brytyjscy publicyści – w tym i George Orwell – pomstowali na lewicowych pięknoduchów, którym bliski jest los zwykłego człowieka, o ile nie muszą tego zwykłego człowieka oglądać na własne oczy. Bo po prawdzie to zajmuje ich bardziej własna słuszność i poczucie moralnej wyższość. A jeszcze bardziej szukanie wewnętrznego wroga i licytacja na radykalizm.

Tym razem poszło o Urszulę Kuczyńską, asystentkę społeczną posła Macieja Koniecznego, którą posądzono o internertową nienawiść i pogardę do przynajmniej trzech grup: osób trans płciowych, niebinarnych i pracujących seksualnie. Delegacja, która wkrótce po wybuchu afery w sieci odwiedziła biuro posła Lewicy Razem, przekonywała, że Kuczyńska jest współwinna samobójstw młodych osób w Polsce i dokłada się do nagonki na osoby LGBT+ w stopniu większym niż TVP i Zbigniew Ziobro. Nazwano ją „oprawcą” mniejszości i winną przemocy wobec słabszych. Konieczny przekonywał bezskutecznie, że chodzi wyłącznie o wpisy w sieci, drugorzędne wobec tematu energetyki, w której doradza mu Kuczyńska.
Zanim ktokolwiek z zewnątrz zdążył na dobre połapać się, o co chodzi w sporze, wrocławskie kierownictwo Razem składało samokrytykę. Konieczny wił się w tłumaczeniach, dlaczego nie chce z marszu zwolnić swojej doradczyni. Ostatecznie z Kuczyńską pożegnano się.
Co tu się właściwie stało? W największym skrócie: kwestia stosunku do osób niebinarnych i transpłciowych jest dziś miernikiem właściwej wrażliwości – pozwala odsiać na lewicy dobrych od złych i swoich od obcych. Młoda lewica z zaskakującą regularnością znajduje co rok lub dwa kolejne kwestie, które pozwalają jej na wyznaczenie nowej ortodoksji – od hasła „Aborcja jest OK”, przez #metoo, po „osoby z macicami”, i stosunek do rasizmu policji w USA oraz legalizacji pracy seksualnej. Te sprawy, doprowadzone do granic absurdu i moralnej jednoznaczności, służą następnie do rozliczeń. Albo jesteś z nami, albo popierasz mordowanie Afroamerykanów, bomby na Paradzie Równości, zbrodnie na kobietach, bezkarność pedofilów i przymus rodzenia martwych płodów.
Media społecznościowe wymagają natychmiastowych, jednoznacznych i binarnych deklaracji grupowej lojalności. Dylemat Lewicy Razem – czy zwolnić i wydać na internetowy lincz kobietę, by zadośćuczynić osobom transpłciowym, czy bronić kobiety kosztem poczucia krzywdy i własnego bezpieczeństwa osób transpłciowych, doskonale pokazał ograniczenia współczesnej polityki tożsamości. Każdy ruch podważyłby sens jakiegoś lewicowego aksjomatu.
Jednak ci, którzy bliżej obserwują wojny kulturowe w USA, nie są zdziwieni ani trochę. Kategorie, narzędzia i język tej wewnętrznej walki na lewicy, nawet żarty i metafory, są w stu procentach przekładem na polski z dyskusji w Ameryce. Podobnie jak ich temperatura i zajadłość. Dla generacji i środowiska żyjącego wyłącznie w internecie nie ma różnicy między Nowym Jorkiem, Warszawą, Londynem i Sosnowcem – skoro jedyną wspólną przestrzenią jest Twitter, a pojęcia i kategorie wędrują swobodnie, uwolnione od kontekstów i dyskusji, które powołały je do życia.
Problem Zandberga i Koniecznego polega na tym, że gdy mówią o swoich pomysłach na gospodarkę, transformację energetyczną czy reformę systemu świadczeń społecznych – ich sympatycy umierają z nudów. Gdy pojawia się jednak okazja, by publicznie napiętnować jakiegoś „dzbana” albo „terfa” (tak nazywa się niechętną osobom transpłciowym feministkę) – rzucają się do walki naprawdę gorliwie, szczerze i z zapałem. Lewica zaś obraża się i grymasi, gdy jej zarzucić zaangażowanie w – przede wszystkim – kulturowe i tożsamościowe spory. Ale jej widoczni internetowi sympatycy, aktyw partii, liderki opinii i zaangażowani publicyści robią wszystko, by ten stereotyp nie umarł. Chęć gonienia wrogów wewnętrznych we własnych szeregach i tropienie fałszywych sojuszników są silniejsze od tak trywialnych spraw, jak na przykład walka o głosy wyborców. Co ciekawe, szerzej w Polsce nikomu nieznana Urszula Kuczyńska urasta w tych sporach do rangi najprawdziwszego Voldemorta.
Gdy Zandberg i Konieczny odpowiadają, że interesują ich „poważne sprawy” – jak przyszłość energetyki, podatki czy stabilność systemu emerytalnego w Polsce – dostają na odlew. „Jak to? Wobec tego prawa człowieka to nie są dla was poważne sprawy?”. I dyskusja zaczyna się od początku. Internet postanowił brutalnie przetestować powtarzany od lat dogmat nowej lewicy – że można tak samo mocno i tak samo stanowczo oprzeć się i na gospodarczej, i tożsamościowej nodze.
W toku zaledwie kilku dni marca dowiedzieliśmy się jednak czegoś nowego. Razem odkleiło się już od lewej ściany. Teraz to trzydziestoparoletni politycy i polityczki najmłodszej partii polskiej lewicy występują w internetowych dyskusjach obsadzeni w roli „dziadersów”, „boomerów” i „przemocowych starych bab”. Z perspektywy dziewiętnastolatków głosujących na Wiosnę i Razem ich polityczni reprezentanci to już prawie emeryci, a liderki choćby Strajku Kobiet czy feministyczne polityczki lewicy uchodzą za mumie. Po drugie, upadł mit, że internet radykalizuje ludzi wyłącznie na prawo. Po trzecie, okazało się, jak bardzo internetowa „opinia publiczna” rządzi lewicą i jak bardzo wciąż jest ona zainteresowana walką w konkursie słuszności rozliczanym w lajkach.