W polskiej debacie publicznej przy różnych okazjach – a to kolejnej kłótni w łonie koalicji rządzącej, a to sondażu dającego PiS samodzielną większość – powraca temat jednoczenia opozycji.
W polskiej debacie publicznej przy różnych okazjach – a to kolejnej kłótni w łonie koalicji rządzącej, a to sondażu dającego PiS samodzielną większość – powraca temat jednoczenia opozycji.
Jedni zachęcają, drudzy odradzają, ale obie strony zgadzają się, że współpraca jest trudna, bo partie opozycyjne są tak różne. Moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie – współpraca jest trudna, bo partie opozycyjne są tak do siebie podobne.
Wóz przed koniem
Nie jestem wielkim entuzjastą jednoczenia całej opozycji w jeden blok – od Koniecznego i Zandberga z Lewicy po Hołownię, Sawickiego i prawe skrzydło Koalicji Obywatelskiej. Po pierwsze, polityka to nie matematyka, a zatem wynik wyborczy takiej koalicji nie musi być wynikiem równym sumie poparcia dla poszczególnych ugrupowań. Po drugie, nawet jeśli niektóre sondaże wskazują dziś na sukces zjednoczonej opozycji – np. niedawne badanie Ipsos dla OKO.press dało jednolitej liście 57 proc. poparcia – to przecież taki twór nie istnieje. Ankietowani odpowiadają, kierując się pewnym wyobrażeniem tego, jak skonsolidowany blok powinien ich zdaniem działać, a nie oceną tego, jak realnie działa.
To nie oznacza, że pomysł łączenia się w większe całości jest z gruntu zły. Problem polega na tym, że zwolennicy tego podejścia stawiają wóz przed koniem, a rozwiązanie taktyczne mylą z budowaniem długofalowej strategii. Są jak te partie opozycyjne, które regularnie zgłaszają wobec tego czy innego ministra wotum nieufności, jakby tą zużytą zagrywką miały zmienić bieg krajowej polityki. Na co liczą? W teorii na dyskusję, która ujawni słabości danego ministra i rządów Zjednoczonej Prawicy w ogóle. W porządku, ale żeby dyskusja miała sens, trzeba mieć do zaproponowania alternatywę. A na to często sił nie starcza.
To samo można powiedzieć o debatach dotyczących zjednoczenia. Dziś część zwolenników takiego kroku narzeka, że problemem w realizacji ich politycznego marzenia są zbyt wyraziste tożsamości ideowe poszczególnych ugrupowań. A jest przeciwnie – problem dla uporządkowanej współpracy to właśnie brak tychże tożsamości. Kiedy partia ma w miarę solidne podstawy intelektualne i względnie jasny program, może podejmować negocjacje z innymi podmiotami bez strachu, że straci swój charakter. Wyborca może się dowiedzieć, jakie elementy programu partia odkłada na bok w imię realizacji większego dobra, jakim jest współpraca przeciwko szkodliwej władzy. Paradoksalnie, owa współpraca byłaby łatwiejsza, gdyby poszczególne formacje miały uchwytne „osobowości”. Gdy ich brakuje, tym, co w oczach wyborców odróżnia jedno ugrupowanie od konkurencji, staje się przede wszystkim partyjne logo. I dlatego schowanie go za szyldem jakiejś koalicyjnej listy rodzi tak wielkie obawy części polityków. Opozycja jako blok złożony z odrębnych podmiotów, ale zgodny co do pewnej części wspólnej, może funkcjonować jako przekonujący byt polityczny. Opozycja „bez właściwości” po ewentualnym zjednoczeniu będzie przypominać kulkę plasteliny uturlaną z różnych kolorów.
Wyborcy PO czy lewicy mogą zaakceptować, że ich najważniejszym taktycznym celem jest odsunięcie Zjednoczonej Prawicy od władzy. Ale pytanie „co dalej?” jest z nami już dziś. Co składa się na tę część wspólną, w oparciu o którą partie opozycyjne miałyby budować rzeczywistość po PiS? Zwłaszcza w warunkach nakładających się na siebie kryzysów.
Wielu komentatorów zwracało uwagę, jak PiS przyzwyczaja nas do nienormalności, jak konsekwentnie przesuwa granicę tego, co kiedyś było w polityce niedopuszczalne. Wystąpienia działaczy z ambony, oskarżenia o korupcję rzucane przez Jarosława Kaczyńskiego przy okazji mszy w rocznicę śmierci matki, transmisja tej uroczystości przez państwową telewizję, wypuszczanie nieumundurowanych policjantów z pałkami teleskopowymi w tłum pokojowych demonstrantów, całkowity zakaz aborcji, mianowanie nazisty (choćby „byłego”) na stanowisko dyrektora w IPN. Przykłady można mnożyć.
Nad destrukcyjnymi działaniami rządu w kraju unoszą się kryzysy jeszcze poważniejsze – klimatyczny (i związane z nim ruchy migracyjne), energetyczny czy najdotkliwiej odczuwany przez nas obecnie kryzys zdrowotny. Żaden z nich nie zniknie po odsunięciu PiS od władzy, po likwidacji TVP Info czy nawet naprawieniu sytuacji w Trybunale Konstytucyjnym. Nie znaczy to, że te postulaty są złe – ale z pewnością są niewystarczające. Jeśli rządy Zjednoczonej Prawicy przyzwyczajały nas do nienormalności, to obywatel powinien wiedzieć, jak będzie wyglądała nowa, lepsza normalność po PiS-ie.
Dwie drogi wyjścia z kryzysu
W czasach kryzysu, kiedy świat, który do tej pory wydawał się w miarę stabilny, zaczyna się chwiać w posadach, kiedy zmieniają się gospodarka, rynek pracy czy codzienne relacje społeczne, ludzie reagują z grubsza na dwa sposoby. Pierwszy, znany z historii, to słynna „ucieczka od wolności”, gotowość powierzenia władzy komuś, kto obiecuje „zaprowadzenie porządku” i „rządy silnej ręki”. W chwilach niepewności poszukiwanie punktu oparcia wydaje się naturalnym rozwiązaniem.
Problem w tym, że polityka silnej ręki nie tylko grozi utratą wolności, ale też nie daje żadnych gwarancji zapanowania nad zachodzącymi zmianami czy większego bezpieczeństwa. Rządy PiS są tego doskonałym przykładem – partia, która zdobyła najpełniejszą władzę w historii III RP, wciąż narzeka, że ktoś stoi jej na przeszkodzie w realizacji programu: a to sędziowie, a to nauczyciele, a to prywatne media, a to opozycja, a to inne tajemnicze, potężne siły. I obiecuje, że jeśli tylko dalibyśmy jej nieco więcej władzy – i przy okazji oddali nieco wolności – zaraz znajdziemy się w krainie szczęścia. Takie obietnice to ułuda. Nasz świat nigdy nie będzie „skończony” i wolny od konfliktów – może być jedynie lepszy lub gorszy. Dlatego w sytuacji potężnych kryzysów podmywających fundamenty dawnego porządku jedynym rozsądnym wyjściem jest nie poszukiwanie oparcia w przeszłości, lecz myślenie o tym, jaka ma być przyszłość.
„Radykalne reformy – odwrócenie dominujących kierunków polityki ostatnich czterech dekad – powinny zostać poddane pod rozwagę. Rządy będą zmuszone odgrywać bardziej aktywną rolę w gospodarce. Na usługi publiczne muszą spojrzeć bardziej jak na inwestycje niż obciążenia i szukać sposobu ograniczenia niepewności na rynkach pracy. Na agendzie znów pojawi się redystrybucja, a przywileje starszych i najbogatszych zostaną zakwestionowane. Rozwiązania polityczne do tej pory uznawane za ekscentryczne, takie jak dochód gwarantowany czy podatki majątkowe, będą musiały znaleźć się w pakiecie”. To nie wycinek programu skrajnie lewicowej partii. To fragment opublikowanego kilka miesięcy temu artykułu zespołu redakcyjnego „Financial Timesa”, jednego z najbardziej prestiżowych dzienników świata, zdecydowanie bardziej kojarzonego z gospodarczym liberalizmem niż lewicą.
Zmiany, jakie czekają za rogiem, nie ominą Polski, zwłaszcza jeśli – jak przewidują choćby autorzy brytyjskiego tygodnika „The Economist” – pandemia i zagrożenie z nią związane nie będzie jednorazowym zdarzeniem, które pewnego dnia zniknie, ale zjawiskiem, z którym musimy nauczyć się żyć.
Złodzieje nadziei?
Część polityków w Europie, ale także nowa administracja w Stanach Zjednoczonych, przedstawia obecną pandemię jako tragiczną, ale w pewnym sensie „dogodną” okazję do przeprowadzenia z dawna odkładanych reform – w polityce społecznej, sektorze energetycznym, a nawet w polityce zagranicznej. Polskie partie opozycyjne wciąż zdają się tej możliwości nie dostrzegać. I to mimo że trzon ich wyborców to dzisiejsi 30- i 40-latkowie, a więc ludzie, na których w coraz większym stopniu będzie się opierało funkcjonowanie państwa. Jeśli partie opozycyjne będą miały odpowiedzi na pytanie „co dalej?”, a przynajmniej intelektualne podstawy do zaproponowania alternatywy, będzie im łatwiej: łatwiej przekonywać wyborców, łatwiej współpracować i łatwiej rządzić, kiedy już osiągną upragniony cel i odsuną PiS od władzy.
Ciekawe jest to, że opozycja na jakimś poziomie te potrzeby doskonale rozumie. Czemu, jak nie podbudowaniu nadziei i przedstawieniu swoich pomysłów na Polskę po PiS, mają służyć organizowane raz na jakiś czas konwencje i „nowe otwarcia”? Rzecz w tym, że hasła rzucane na partyjnych eventach, zamiast konsekwentnego powtarzania i dopracowywania są szybko zapominane. Czy ze strachu przed reakcją wyborców, z lenistwa, czy zwykłego bałaganiarstwa – nie wiem, ale skutki są negatywne. „Platforma Obywatelska jest złodziejem nadziei” – napisali niedawno w OKO.press Agata Szczęśniak i Piotr Pacewicz po konwencji PO, powołując się na osobę pracującą na zapleczu opozycji. To słuszna intuicja, choć ta ocena pasuje nie tylko do Platformy.
Amerykanie mawiają, że „good policy is good politics”. Po polsku nie brzmi to tak zgrabnie, ale oznacza, że dobre pomysły programowe to dobry sposób na uprawianie polityki. To prawda. Zwłaszcza w czasach kryzysu.
Część polityków w Europie, ale także nowa administracja w Stanach Zjednoczonych, przedstawia obecną pandemię jako tragiczną, ale w pewnym sensie „dogodną” okazję do przeprowadzenia z dawna odkładanych reform – w polityce społecznej, sektorze energetycznym, a nawet w polityce zagranicznej. Polskie partie opozycyjne wciąż zdają się tej możliwości nie dostrzegać
*autor jest doktorem socjologii, doradcą politycznym i współtwórcą „Podkastu amerykańskiego”. Napisał książkę „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS”. W latach 2013–2020 był sekretarzem redakcji, a obecnie jest członkiem redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”
Reklama
Reklama