Ukraińskie elity śledziły amerykańskie wybory z ogromnym niepokojem. Dla nich zwycięstwo republikanina oznacza niewiadomą i zagrożenie.
W Kijowie powszechne były obawy, że w przypadku zwycięstwa Donalda Trumpa Ukraina nie mogłaby już liczyć na wsparcie w konflikcie z Rosją. Co innego Hillary Clinton, której Ukraińcy raczej nie wypominają parcia ku resetowi relacji z Rosją na początku kadencji Baracka Obamy.
Amerykańskie wsparcie dla Ukrainy jest liczone w setkach milionów dolarów rocznie. Około połowy tego wsparcia jest przeznaczone na potrzeby wojskowe: szkolenia (m.in. na poligonie w Jaworowie), wsparcie logistyczne, dostawy nieśmiercionośnego sprzętu wojskowego. Do tego trzeba dodać pomoc wywiadowczą i dyplomatyczną, którą trudno przeliczyć na dolary. W zanadrzu Waszyngton trzyma też możliwość dostarczania na Ukrainę broni. Takie groźby pojawiają się, gdy istnieje podwyższone ryzyko eskalacji wojny z Rosją. Z drugiej strony zdarzały się interwencje w politykę kadrową Kijowa. Dyplomaci z USA domagali się odwołania oskarżanego o bezczynność w walce z korupcją prokuratora generalnego Wiktora Szokina, bronili za to przed dymisją premiera Arsenija Jaceniuka (ostatecznie doszło do kompromisu i w zbliżonym terminie obaj stracili stanowiska).
Hillary Clinton na Ukrainie jest postrzegana jako gwarancja zachowania status quo, a być może i bardziej zdecydowanej polityki wobec Rosji. – Powinniśmy silniej wspierać finansowo rząd Ukrainy, który obecnie stara się zmienić nieprofesjonalny, skorumpowany system na taki, który funkcjonuje zgodnie ze światowymi standardami – przekonywała była sekretarz stanu.
– Ze wszystkich możliwych kandydatów, tak demokratycznych, jak i republikańskich, Clinton jako jedyna rozumie ukraińską problematykę – mówił dziennikowi „Siegodnia” politolog Ołeksij Hołobucki.
Trump z kolei wywoływał lęk. Ukraińcy mieli przy tym poczucie, że po raz pierwszy w historii mogą wpłynąć na przebieg kampanii. Chodziło o Paula Manaforta, doradcę republikańskiego kandydata, który wcześniej współpracował z byłym prezydentem Wiktorem Janukowyczem i donieckim oligarchą, długoletnim sponsorem Partii Regionów (PR) Rinatem Achmetowem.
Ów wpływ polegał na tym, że Trump odsunął Manaforta od kampanii, gdy Narodowe Biuro Antykorupcyjne Ukrainy (NABU) opublikowało dokumenty podziemnej księgowości PR, z których wynikało, że w latach 2007–2011 Manafortowi wypłacono 12,7 mln dol. Nie jest przy tym pewne, że Manafort te pieniądze otrzymał. W ujawnionych papierach ich odbiór kwitował kto inny, zapewne pośrednik.
Jeśli wierzyć amerykańskiemu „Newsweekowi”, sprawą Manaforta żywo interesował się rosyjski prezydent Władimir Putin, według zwolenników demokratów nieformalnie wspierający kampanię Trumpa. Gdy NABU ujawniło swoje rewelacje, Putin potajemnie miał się spotkać z Janukowyczem pod Wołgogradem, by wypytać go o szczegóły współpracy z Manafortem. „Według informacji pozyskanych przez zachodnie służby wywiadowcze, Janukowycz zapewnił Putina, że nie ma dokumentalnych śladów opłacania Manaforta, choć Putin powiedział potem współpracownikom, że mu nie ufa” – pisze autor tekstu Kurt Eichenwald.
Prawda jest także taka, że, jak w wielu innych kwestiach, wypowiedzi Trumpa na tematy interesujące Ukraińców były niespójne. Z jednej strony nie ukrywał dystansu wobec NATO i deklarował, że podziwia Putina jako polityka. Z drugiej jednak krytykował demokratyczną administrację Obamy, że wspiera Kijów bardziej słowami niż czynem. – Trzymam kciuki za Ukrainę. Sądzę, że ludzie z różnych stron świata powinni jej pomóc. Ukraina nie cieszy się wystarczającym szacunkiem. A powinna i długo to udowadniała – mówił, co jednak w Kijowie mało kto wziął za dobrą monetę.