Skądinąd, zapewne hierarchia tych celów jest w optyce premiera odwrotna. Niemniej jednak warto zauważyć, że ewentualny sukces, odniesiony na jednej z tych płaszczyzn, nie musi przerodzić się w sukces na drugiej z nich.
Zresztą, nie do końca można je rozdzielić. Na przykład: zapowiadana likwidacja, czy skromniej – redukcja znaczenia resortów ideologicznych (równości czy społeczeństwa obywatelskiego) wychodzi naprzeciw społecznemu trendowi, idącemu generalnie ku wizji społeczeństwa, niepoddawanego przez rządzących odgórnej, motywowanej ideologicznie rewolucji. I w tym sensie może się przyczynić do zmniejszenia niepopularności rządzących. A jednocześnie rzeczywiście upraszcza strukturę gabinetu, co ułatwi procesy decyzyjne.
Donald Tusk i jego plany a rekonstrukcja
Podobnie może być z zapowiadanym skomasowaniem kilku resortów w dwa wielkie – gospodarki i energetyki. Przedstawione jako oszczędność, może się Polakom spodobać. A zarazem podkreśla rolę tych obu obszarów, zaś kierującym nimi daje narzędzia dla formułowania i realizowania bardziej strategicznego modelu zarządzania powierzonymi im sferami. Co istotnie może dać pozytywne merytorycznie efekty.
Natomiast co się tyczy drugiej (czy, jak już napisałem wyżej, w optyce Donalda Tuska chyba pierwszej) płaszczyzny, czyli podniesienia notowań rządzących i wlania nowego ducha w ich zwolenników oraz ich intelektualno-medialne zaplecze, to sprawa jest bardziej skomplikowana.
Oczywiście – dyskretne „zgubienie” postaci, dla rządu komunikacyjnie obciążających, na pewno nie zaszkodzi. Ale to jest osiągnięcie niewielkie.
Rekonstrukcja czy majstrowanie
Znacznie ważniejsza jest konstatacja, że mit „nowego początku”, mającego być osiągniętym poprzez personalne roszady, owinięte w sugestie ukrytej za nimi wielkiej zmiany, towarzyszy kolejnym rządom II RP od początku istnienia tej państwowej formacji. Poddawała mu się w zasadzie każda kolejna szychta rządzących, co wynikało (i wynika) z typowego dla każdej kolejnej ekipy przeświadczenia, że w zasadzie to jest ona świetna, i aby na nowo uprzytomnić to ludziom, wystarczy jedynie zabieg kosmetyczny (zabieg, bo rekonstrukcja nie jest nawet operacją plastyczną). I w zasadzie nigdy nie przynosiło to oczekiwanego efektu. Bo z reguły przyczyny niezadowolenia wyborców są po prostu głębsze. I kolejna edycja operacji pt. zmienimy parę osób i pomajstrujemy przy resortach po prostu do nich nie trafia.
Pogłębmy to – architekci takich operacji, najczęściej skutecznie wyizolowani od świata i żyjący w wirtualnej rzeczywistości gabinetowej, mają skłonność do żywienia się iluzjami, tyczącymi społecznego odbioru podejmowanych przez siebie decyzji personalnych. Na przykład – przekonanie obecnego szefa rządu, że wydźwignięcie Radosława Sikorskiego do rangi wicepremiera da koalicji jakiś nowy wiatr w żagle, może okazać się złudzeniem. Żadne twarde dane nie wskazują bowiem, aby minister spraw zagranicznych odbierany był przez społeczeństwo jako polityk jakościowo inny od całej reszty liderów koalicji 15 października. A w dodatku, awansując go, Tusk de facto awansuje również jego intelektualnego mentora – Romana Giertycha, którego wpływ na strategię koalicji nikt chyba nie odbiera inaczej, niż jako destrukcyjny.
Zasadniczo więc rzeczywistość dyktuje sceptycyzm co do politycznych efektów rekonstrukcji. Przyszłość koalicji będzie określona nie przez nieśmiałe personalne roszady, tylko gdzie indziej. Na frontach Ukrainy, na granicy zachodniej. I przez nastroje polskiego biznesu. Na wszystko to, moim zdaniem, wpływ rekonstrukcji będzie w obie strony całkowicie zerowy. ©℗