Wygrana Karola Nawrockiego przesądza o tym, że rząd Donalda Tuska może odłożyć na bok marzenia o gruntownym przywróceniu praworządności. W najbliższych latach utrzyma się dualizm prawny: dwa porządki, dwa światy. Ale jeśli Tusk nie chce zapracować na dotkliwą porażkę w wyborach parlamentarnych za dwa lata, musi natychmiast rozpocząć inny proces: odbudowy poczucia sprawiedliwości. Ostatnie 1,5 roku pokazało, że wiele można było osiągnąć nawet bez prezydenta z tego samego obozu politycznego. Praworządność to przede wszystkim wizja państwa. Tę wizję należy snuć i komunikować, nawet jeśli jej pełna realizacja pozostaje poza zasięgiem. Bo praworządność to nie tylko sposób wyboru sędziów, lecz przede wszystkim realna zdolność sądów do ograniczania arbitralności władzy oraz zapewnianie obywatelom efektywnego dostępu do ochrony ich praw i wolności.

Ten pierwszy wymiar: kontrola nad władzą najpewniej pozostanie fikcją. Trybunał Konstytucyjny nie zmieni swojej roli. Nadal będzie biernym obserwatorem nadużyć PiS oraz aktywnym, lecz ignorowanym uczestnikiem sporu politycznego. Dla opinii publicznej to jednak abstrakcja. Ludzie w większym stopniu niż niezależnego TK oczekują uczciwego traktowania przez państwo. Jak zauważył izraelski teoretyk prawa Joseph Raz, praworządność to nie tylko przestrzeganie norm, ale i ich jakość: przejrzystość, stabilność, dostępność, równość wobec wszystkich. To dlatego tak wielu obywateli przepisy PiS gwarantujące urzędnikom brak odpowiedzialności oburzały bardziej niż zmiany w sposobie powoływania KRS. Gdy prawo jawi się jako instrument ochrony władzy przed odpowiedzialnością, poczucie sprawiedliwości zanika szybciej niż wskutek zamrożenia pracy odległego w codziennych wyobrażeniach społecznych Trybunału. Odbudowa zaufania społecznego do prawa i instytucji go stosujących musi opierać się na nowej narracji: że prawo obowiązuje wszystkich w równym stopniu. I że sądy są po to, by chronić obywateli, a nie pojawiać się w debacie publicznej jako element sporu elit politycznych. Praworządność to nie tylko konstytucyjne ramy i przełomowe orzeczenia. To również codzienne doświadczenie ludzi, którzy próbują dochodzić sprawiedliwości. Dla wielu obywateli nie ma znaczenia, kto ma rację w sporze o legalność powołań sędziowskich, skoro i tak sądy są powolne, niezrozumiałe i oderwane od ich problemów.

Rząd nie zrozumiał, że większość społeczeństwa odbiera debatę o neosędziach jak przeciąganie kołdry – spór o to, która partia ma mieć „swoich” sędziów. Popełniono też inne błędy. Nick Cheeseman i Brian Klaas, autorzy „How to Rig Elections”, nazwali to „demokratyczną hipokryzją”: rząd, który deklaruje wierność zasadom praworządności, a wybiórczo uznaje wyroki sądów, podważa wiarygodność instytucji, na które wcześniej się powoływał (np. Komisji Weneckiej). To niszczy zaufanie do państwa i dewaluuje samo pojęcie praworządności. Jeśli praworządność ma być znów atrakcyjna dla obywateli, trzeba wyjść poza formalne ramy. Potrzebna jest nowa filozofia działania państwa: oparta na szacunku, dostępności, uczciwości i sprawności. Rząd powinien skupić się nie na rozliczeniach, których i tak nie będzie, bo prezydent Nawrocki będzie je skutecznie blokował, ale na reformach sądownictwa, które skrócą postępowania, uproszczą procedury i ograniczą poczucie wpływu polityki na codzienne funkcjonowanie sądów. Nieważne dziś, kto ma rację w sporze o neosędziów. Ważne, by odpowiedzieć na oczekiwania społeczne. A te dotyczą sprawności i rzetelności sądów. Rząd nie potrafił tego przekazu sprzedać i już poniósł za to polityczną karę. Czas, by zaczął od nowa: od ludzi, nie od instytucji. Jeśli tak zrobi, Nawrocki nie będzie miał przestrzeni, by torpedować zmiany. ©℗