Jako Anglik z wielkim zainteresowaniem obserwuję wybory lidera brytyjskiej Partii Pracy. Żona twierdzi nawet, że to graniczy z obsesją i że wolę wybory kierownictwa partii od jej własnej delikatnej osoby. „Nikt w Polsce nie wie, co się u was dzieje” – skarżyła się, kiedy próbowałem wytłumaczyć jej ostatnie perypetie tego politycznego dramatu. A zatem, Drodzy Czytelnicy, spróbuję naświetlić sytuację w słowach, które także zadowoliłyby moją żonę.
Sytuacja jest prosta i skomplikowana zarazem. Prosta, bo można ją opisać jako starcie pozostałości po New Labour Tony’ego Blaira i szeregowych członków Partii Pracy, których większość woli tradycyjną formę socjaldemokracji. A skomplikowana pod względem leżącej u jej podstaw dynamiki społecznej, polegającej na zażartej walce między frakcją parlamentarną partii, krajowym komitetem wykonawczym, partyjnymi aparatczykami i owymi szeregowymi członkami, którzy w większości są zwolennikami lidera ugrupowania Jeremy’ego Corbyna. Wynik wyborów 24 września wyznaczy przyszłość socjaldemokracji w Zjednoczonym Królestwie na następną dekadę, a możliwe, że na dłużej.
Pierwszy fakt, który musicie, Drodzy Czytelnicy, poznać, jest taki, że powstała w 1900 r. Partia Pracy zawsze była sojuszem związków zawodowych oraz partii socjalistycznych i robotniczych. W odróżnieniu od swoich odpowiedników na kontynencie nigdy nie była ugrupowaniem marksistowskim, przypominała raczej pragmatyczny ruch mający na celu „promowanie politycznej, społecznej i gospodarczej emancypacji narodu, a szczególnie osób, które zdobywają środki do życia pracą własnych rąk lub umysłu”. Zawsze była też swoistą koalicją, w której toczyła się nieustanna walka między jej lewym a prawym skrzydłem. W danym momencie przewaga należała do jednej lub drugiej frakcji, lecz ogólny ton polityki oscylował wokół umiarkowanej socjaldemokracji, do której została dorzucona sprawiedliwość społeczna.
Tak było do czasu, kiedy w 1994 r. – po czterech porażkach wyborczych – na lidera partii wybrano Tony’ego Blaira, który szybko przemianował partię na New Labour i postawił na politykę prorynkową. Blairowi udało się osiągnąć sukces wyborczy – był jednym z najdłużej urzędujących premierów Wielkiej Brytanii. Przy okazji scentralizował ugrupowanie, odsunął na margines związki zawodowe, zmniejszył wpływ na politykę szeregowych członków, ograniczając rolę konferencji partyjnej i krajowego komitetu wykonawczego, oraz wzmocnił dominującą pozycję frakcji parlamentarnej. Jego wpływ na wybór kandydatów w okręgach jednomandatowych był tak przemożny, że podejście do gospodarki laburzystowskich deputowanych nie różniło się od poglądów konserwatystów. Mówiło się, że Blair jest największym sukcesem Margaret Thatcher, a brytyjski wyborca ma wybór między klasycznym neoliberalizmem a neoliberalizmem w wersji light. Tradycyjnie rozumiana lewica w brytyjskim parlamencie została odsunięta na dalszy plan.
Ale nadszedł czas zmian. Stopniowy upadek neoliberalnej ideologii po 2007 r., wzrost nierówności opisany przez Thomasa Piketty’ego i innych ekonomistów, erozja zaufania do polityków po aferach z wydawaniem środków publicznych, skandalicznie wysokie premie wypłacane bankierom odpowiedzialnym za krach gospodarki, unikanie płacenia podatków przez międzynarodowe korporacje i przyznawanie sobie nieprzyzwoicie wysokich zarobków przez menedżerów wyższego szczebla przy jednoczesnym cięciu płac, świadczeń socjalnych i zatrudnienia – wszystko to zmieniło na Wyspach klimat polityczny.
Właśnie ta zmiana nastrojów w społeczeństwie tłumaczy nie tylko pojawienie się Jeremy’ego Corbyna, lecz również Brexit oraz sukces Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa. Zresztą podobne zmiany zachodzą także w Polsce, na Węgrzech, w Hiszpanii, Portugalii i innych krajach kontynentalnej Europy. Nie można zapominać też o Donaldzie Trumpie i Berniem Sandersie w USA. Wynik przemian w każdym konkretnym państwie zależy od jego historii, układu sił politycznych, warunków ekonomicznych i kontekstu intelektualnego.
Wracając do Jeremy’ego Corbyna – przed jego pojawieniem się Partia Pracy była w stanie terminalnym, choć jej parlamentarzyści nie zdawali sobie z tego sprawy. Lub udawali, że nie dostrzegają oznak katastrofy. Bo liczba członków ugrupowania spadała, organizacje partyjne na poziomie lokalnym były bardzo słabe, elektorat nie brał udziału w wyborach, zaś zaangażowanych młodych przechwycili Zieloni oraz ruchy społeczne w rodzaju Occupy Wall Street.
Trzeba pamiętać, że deputowany parlamentu brytyjskiego wybrany z okręgu jednomandatowego wiedzie całkiem wygodne życie. Ma sporą pensję, niemały budżet na wydatki, warunki pracy nie najgorsze, wakacje długie, zaś system z ograniczoną liczbą partii niemal gwarantuje wybranie na następną kadencję – większość wyborców za każdym razem głosuje na kandydatów tej samej partii (wyniki wyborów parlamentarnych w Wielkiej Brytanii zależą od zmian w stosunkowo niewielkiej liczbie okręgów). Taki deputowany zaczyna myśleć, że to wszystko mu się należy. Specjalnie przesadzam, wiem, że w każdej partii są politycy z zasadami, lecz istnieją też zasady psychologii, które potwierdzają moją tezę. Na przykład zasada dysonansu poznawczego pozwala zyskać niemal pewność, że deputowanym Nowej Partii Pracy, którzy latami popierali politykę rynkową, niełatwo teraz będzie się przestawić na inne podejście do gospodarki.
Zwykli członkowie partii nie mają takich ograniczeń. I jeśli pojawia się reprezentant klasycznej lewicy, który nie został kupiony przez system, który przeciwstawił się polityce oszczędności, który jest zwolennikiem klasycznej keynesowskiej ekonomiki popytu, który jest człowiekiem zasad i ma najniższe wydatki ze wszystkich deputowanych – a mowa o Corbynie – to ludzie na niego głosują. Tymczasem dla wielu kolegów parlamentarzystów, którzy zbudowali kariery za czasów Blaira i Nowej Partii Pracy, taki człowiek to persona non grata, sprzeciwiający się wszystkiemu, o co walczyli. Podobnie jak jego wizja masowej i kierowanej oddolnie partii nie jest w smak tym członkom aparatu partyjnego, którzy przyzwyczaili się do nieograniczonej władzy New Labour. A nawet Blair przyznaje, że uprawiany przez niego rodzaj polityki się skończył, o czym niedawno napisał w „Guardianie”.
Corbyn błyskawicznie zyskał popularność. Od czasu wybrania go na przywódcę Partii Pracy liczba członków ugrupowania wzrosła, a na jego wiece przychodzą tysiące osób. Laburzyści w parlamencie zawsze mówili, że chcieliby masowej partii, lecz kiedy tak się w końcu stało, nagle okazało się to bardzo niewygodne. Bo to wymusza większą aktywność w okręgach i niesie ze sobą o wiele większą odpowiedzialność przed społeczeństwem. Skoro kartele biznesowe nie lubią konkurencji, to dlaczego politycy mają być inni?
Statystyki robią wrażenie: liczba członków Partii Pracy pod przywództwem Corbyna podwoiła się. Ugrupowanie liczy obecnie ponad 600 tys. dusz – i jest teraz największą partią socjaldemokratyczną w Europie. Niestety, zamiast witać nowych członków z otwartymi ramionami, partyjna biurokracja koncentruje się na pozbyciu się niepożądanych. Są nimi zwolennicy Corbyna, tak bardzo ideowo odlegli od ludzi związanych jeszcze z Blairem. Nawet jeśli Jeremy Corbyn ponownie zostanie wybrany na lidera partii, będzie musiał uważać na zdradliwe mielizny.
Czy Owen Smith, konkurent Corbyna w walce o przywództwo w Partii Pracy, ma szansę na sukces? Smith został deputowanym w 2010 r. i jest uważany za łagodnego lewicowca, który cieszy się poparciem dawnego obozu Blaira. Smith chciałby odwołać Brexit w kolejnym referendum, co wiele osób, w tym nawet ja, głosujący za pozostaniem Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej, uważa za bardzo niedemokratyczne posunięcie. Smith był także członkiem gabinetu cieni Jeremy’ego Corbyna, lecz zrezygnował z tej funkcji w lipcu w wyniku akcji zorganizowanej przez parlamentarną frakcję Partii Pracy, mającą na celu obalenie Corbyna. Niektórzy uważają, że to oznaka braku lojalności wobec członków partii i braku uczciwości.
Nie jestem dobry w przepowiadaniu wyników – jak pamiętają moi Czytelnicy, przegrałem zakład o wynik referendum w sprawie Brexitu. Ale sądzę, że Smith nie ma tej charyzmy co Corbyn. A jego przywiązanie do socjaldemokratycznych wartości, niemal identycznych z poglądami, którym od dawna hołduje Jeremy Corbyn (różnią się tylko stosunkiem do polityki odstraszania jądrowego), w obecnych warunkach trąci oportunizmem. W końcu Owen Smith był lobbystą koncernu farmaceutycznego Pfizer, co nie pomaga w zaskarbieniu sympatii świadomych politycznie wyborców.
Kluczową rolę mogą tu odegrać media społecznościowe: jeśli Corbyn wygra, to będzie właśnie ich zasługa, przegrana natomiast będzie świadczyła o tym, że tradycyjne media trzymają się całkiem dobrze. Ale to już historia na inną okazję. A więc, Droga Żono, czy udało mi się trochę wytłumaczyć moją obsesję?