Decyzja Brytyjczyków o wyjściu z Unii Europejskiej stawia Polskę przed nowymi wyzwaniami, a naszą klasę polityczną przed być może najtrudniejszym egzaminem od dziesięcioleci. Wiele wskazuje na to, że możemy tego testu nie zdać. Kto wie, czy jeśli nasze elity polityczne zawiodą, nie trzeba będzie wezwać na pomoc elit biznesowych, by te – mocniej angażując się w życie publiczne – pomogły i Polsce, i – koniec końców – również sobie. Polska musi wypracować poważną odpowiedź na Brexit, który oznacza nie tylko zmianę układu sił w Unii, ale również wpływa na nasze bezpieczeństwo. Wyjście Londynu z UE to osłabienie euroatlantyckiego wymiaru Unii. Radość, z jaką powitano Brexit w Moskwie, pokazuje, jak ważne jest to, by nasz kraj nie był tylko widzem obserwującym ewolucję Unii Europejskiej.



Brak brytyjskiego, zawsze nieco eurosceptycznego (choć niekoniecznie antyunijnego) głosu, który wstrzymywał federalistyczne tendencje Berlina i Paryża, będzie skutkować wzmocnieniem tendencji do obejmowania integracją europejską i idącym w ślad za nim przeregulowaniem kolejnych dziedzin życia. Poszerzaniem kompetencji biurokracji unijnej i dalszym ograniczaniem suwerenności państw członkowskich Unii Europejskiej. Już teraz skądinąd widać, że elity europejskie nie wydają się zdolne do refleksji nad tym, czy idąc zarysowaną wyżej drogą, nie będą jedynie napędzać poparcia siłom eurosceptycznym. Tych zaś nie brakuje w naszym kraju.
Jednak wbrew przekonaniu naszych elit to nie PiS, ale siły na prawo od rządzącej partii są niechętnie Unii Europejskiej. Nasze rodzime elity chętnie jednak wmawiają PiS wrogość do Unii, bo w ich przekonaniu jest to skuteczna metoda odebrania Prawu i Sprawiedliwości umiarkowanych wyborców. I nic to, że skutkiem tak obranej taktyki może się stać staczanie partii Jarosława Kaczyńskiego w kierunku już nie euroostrożności, ale wprost eurosceptycyzmu. Z drugiej strony taktyka polityczna liderów PiS każe im dbać o romans z siłami na prawo od PiS. I nic to, że sił tych – poza internetem i jedną demonstracją raz na rok w Warszawie – tak realnie nie ma.
Okazuje się jednak, że złudzenie optyczne, a tym jest przekonanie, że na prawo od PiS jest jakaś zagrażająca mu siła, jest na tyle silne, że niektórzy politycy partii rządzącej nawiązują „niebezpieczne związki”, zapominając, że David Cameron też tylko „grał”. Dramatyczna różnica polega na tym, że Camerona z lewej strony nikt nie wpychał w duszną atmosferę antyunijnej retoryki. Druga istotna różnica jest taka, że Wielka Brytania – w odróżnieniu od nas – może sobie pozwolić nawet na taki eksperyment jak opuszczenie Unii Europejskiej. Zakładając, że nasze elity polityczne są na tyle dojrzałe (na użytek tego tekstu warto poczynić takie brawurowe założenie), by zaprzestać prowadzenia wyżej opisanych destrukcyjnych i skrajnie niemądrych gier, należałoby zadać sobie pytanie, jakiej Unii chce Polska.
Oto bowiem zaczyna się dyskusja o tym, jak powinna wyglądać Unia Europejska po Brexicie. Słychać już propozycje Berlina i Paryża. Warszawa próbuje się włączyć w dyskusję. Nasz głos oczywiście nie będzie ważył tyle, ile niemiecki, ale słabo się przebija z innego powodu. Osłabia go mianowicie brak konsensusu elit politycznych odnośnie do tego, jakiej Unii chcemy. Debata – tak polityczna, jak i ekspercka – prowadzona jest na zasadzie dyskutowania zwolenników danej opcji z innymi zwolennikami tejże. W efekcie salon ma salonową wizję Europy, a pisowski lud polityczny – pisowską. Ani jedna, ani druga nie nadaje się do przedstawienia naszym partnerom w Unii Europejskiej, bo obydwie są zbyt doktrynerskie.
Widzą to i raportują do swoich stolic ambasadorowie państw unijnych, akredytowani w Warszawie. Polska, znajdując się w stanie permanentnego i – jak na standardy europejskie – skrajnego konfliktu wewnętrznego, nie jest w stanie zaproponować rozwiązań, które zostaną poważnie potraktowane przez naszych partnerów. Nikt bowiem nie będzie brał na serio propozycji Warszawy bez gwarancji, że po kolejnych wyborach nasz kraj nie zrobi wolty politycznej o 180 stopni, szczególnie że raz już – przy okazji naszego sławetnego resetu z Rosją – zakwestionowaliśmy naszą dotychczasową politykę zagraniczną.
Skądinąd warto w tym miejscu nazwać rzecz po imieniu. Rząd Donalda Tuska prowadził politykę zagraniczną sprzeczną nie z tym, co na prawicy zwykło się nazywać dziedzictwem Lecha Kaczyńskiego, ale z dziedzictwem, w które – owszem – wpisywała się polityka śp. prezydenta, ale której twórcami byli Tadeusz Mazowiecki i Krzysztof Skubiszewski. W ramach tej polityki z jednej strony dążyliśmy do zbliżenia z Zachodem, ale z drugiej – gdy takie były nasze interesy – nie wahaliśmy się dokonywać odważnych kroków wbrew Zachodowi. Dlatego 2 grudnia 1991 r. Polska, jako pierwszy kraj na świecie, uznała suwerenność i niepodległość Ukrainy.
Jak się okazuje, możliwe jest pogodzenie przeświadczenia o tym, że nasze miejsce jest na Zachodzie, z wolą realizowania w ramach tegoż Zachodu naszych interesów. Niestety, ostatnie lata to z jednej strony płynięcie w głównym nurcie bez ambicji przebijania się z naszymi postulatami, a z drugiej mylenie asertywności z agresją i niezważanie na własny image. Dyplomacja tymczasem to nic innego, jak umiejętność możliwie korzystnego wyważenia tego, czego chcemy, z tym, z czego należy ustąpić. W naszym kraju tymczasem jedna strona pamięta niemal wyłącznie o tym, czego chcemy, a druga zajęta słuchaniem, czego się od nas oczekuje, zapomina, by sformułować nasze własne oczekiwania. Warszawa, znajdując się naprzemiennie na kolanach lub też wstając z kolan, zapomina, że przy stole negocjacyjnym należy po prostu siedzieć.
Polsce potrzebny jest – w obliczu tak poważnego wyzwania geopolitycznego, jak Brexit – nie jeden kompromis, ale w istocie kultura kompromisu. Jak powiedział były kanclerz Republiki Federalnej Niemiec Helmut Schmidt, „kto nie umie zawierać kompromisów, jest bezużyteczny dla demokracji”. Problemem Polski jest jednak nie tylko brak kompromisu, lecz także to, że przy stole negocjacji liczą się nie hasła i generalne idee, lecz konkrety. Tych zaś u nas niemal zawsze brakuje i nawet gdy mamy jakiś pomysł, rzadko jest on przełożony na język konkretnych rozwiązań. I tu jednak z pomocą przychodzi były kanclerz, który kiedyś powiedział, że „kto ma wizje, ten powinien iść do lekarza”. Jeśli więc naprawdę chcemy wpłynąć na kształt Europy po Brexicie, najpierw nauczmy się rozmawiać sami ze sobą. A gdy to się uda, miejmy mniej wizji, a więcej konkretów. Czy to możliwe? Kto wie, czy bez zaangażowania się w politykę elit biznesowych, dla których kompromis i konkrety są istotą działalności, będzie to realne.
Salon ma salonową wizję Europy, a pisowski lud polityczny – pisowską. Ani jedna, ani druga nie nadaje się do przedstawienia naszym partnerom w Unii Europejskiej, bo obydwie są zbyt doktrynerskie