Ze względów strategicznych byłoby lepiej, gdyby Wielka Brytania pozostała w Unii Europejskiej. Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej nie pozostanie bez wpływu na Wspólnotę. Bez Zjednoczonego Królestwa UE wciąż pozostanie największą strefą wolnego handlu na świecie, ale bez 65 mln Brytyjczyków nie będzie już można posługiwać się argumentem o „pół miliarda konsumentów”.
Ale Brexit oznacza także przetasowania globalne, zwłaszcza z perspektywy Stanów Zjednoczonych. Cała amerykańska doktryna „pivotu” czy „strategicznego wyważenia” – przerzucenia uwagi Waszyngtonu z Atlantyku na Pacyfik – jest oparta na założeniu, że europejska flanka Ameryki jest stabilna. Co więcej, politycy „po tamtej stronie stawu” od lat 50. ubiegłego stulecia zgadzają się, że Wielka Brytania jest dla nich znacznie cenniejszym partnerem jako element struktur europejskich.
Przypomniał o tym podczas ostatniej wizyty w Europie Barack Obama, ale mówił to już sekretarz stanu Dan Acheson podczas przemówienia na West Point w 1962 r. („Brytania jeszcze się nie odnalazła po stracie imperium”). Lęk przed utratą znaczenia w oczach USA na rzecz kontynentalnej Europy był zresztą jednym z czynników, które pchnęły Brytyjczyków w objęcia Wspólnoty Europejskiej. Wyjście z UE zaburza atlantycką flankę USA, bo Brytyjczycy przestają odgrywać rolę amerykańskiego adwokata w Brukseli i solidnego sojusznika w Europie. Owszem, to Brytyjczycy walczyli u boku Amerykanów w Iraku. Ale ci sami Brytyjczycy nie zgodzili się wysłać w 2013 r. samolotów do Syrii, a kilka lat wcześniej rozwścieczyli USA nieudaną interwencją lotniczą w Libii, którą amerykańskie lotnictwo musiało ratować pomimo znikomej woli ze strony Białego Domu na ponoszenie dodatkowych wydatków wojskowych.
Prawdą jest, że awanturę w Libii razem z Brytyjczykami wszczęli Francuzi. Ale ci sami Francuzi wysłali do Syrii nie tylko samoloty, ale też swój lotniskowiec „Charles de Gaulle”, przekazując go pod amerykańskie dowództwo. Przeprowadzili udaną interwencję w Mali, robiąc na Waszyngtonie wrażenie szybkością mobilizacji i sukcesem operacji. Wielka Brytania przestała też odgrywać rolę jednego z niewielu amerykańskich sojuszników w NATO, który serio traktuje swoje zobowiązania względem Sojuszu, bowiem na skutek cięć Davida Camerona ucierpiał budżet obronny kraju. To wszystko oznacza, że z perspektywy Waszyngtonu znaczenia nabierają Berlin i Paryż.
Unia z mniejszym lub większym sukcesem starała się mówić jednym głosem, ale historycznie Berlin i Paryż częściej nie zgadzały się z USA niż Wielka Brytania. To oznacza, że w Europie może pojawić się dwugłos, a waszyngtońscy politycy mogą ad hoc sprzymierzać się to z jedną, to z drugą stroną kanału La Manche. Amerykanie nie zawahają się także rozgrywać byłych unijnych partnerów przeciw sobie, jeśli uznają to za konieczne. Tak również mogą postępować inni ważni światowi gracze.
Z tego względu na Brexicie może skorzystać Rosja, bo bez brytyjskiego głosu w Europie stanowisko Brukseli względem Moskwy może ulec zmiękczeniu. Doskonale widać to było podczas zakończonego niedawno Międzynarodowego Forum Ekonomicznego w Petersburgu, gdzie z Władimirem Putinem spotkali się m.in. premier Włoch Matteo Renzi, prawdopodobny kandydat na prezydenta Francji Nicolas Sarkozy, a także przewodniczący KE Jean-Claude Juncker, nie pojawił się natomiast nikt z Wielkiej Brytanii. Stanowisko Londynu było też nieugięte w kwestii przedłużenia sankcji nałożonych na Rosję po rozpoczęciu konfliktu na Ukrainie, nad którą niedawno debatowali europejscy dyplomaci. Ten unijny dwójgłos, rozdzielony kanałem La Manche, mogą zresztą chcieć wykorzystać także inne światowe potęgi.
Ze strategicznej perspektywy Brexit jest fatalny w skutkach dla Europy. Nie bez kozery Barack Obama zdecydował się na „pivot”, bowiem w oczach Waszyngtonu Chiny już są superpotęgą. Kraj w ciągu kilku ostatnich lat dokonał olbrzymiego skoku w dziedzinie wojskowości i coraz śmielej poczyna sobie w swoim sąsiedztwie. Niebawem do grona azjatyckich superpotęg dołączą również Indie, napędzane przez młodą populację i wysoki wzrost gospodarczy. Nie sposób również pominąć coraz bardziej asertywnej postawy Rosji na arenie globalnej. Na tak wyglądającej scenie międzynarodowej głos będą mieli tylko najwięksi i najsilniejsi.
Tymczasem wyjście Zjednoczonego Królestwa ze Wspólnoty zamiast jednego, silnego organizmu na Starym Kontynencie pozostawi dwa, mniejsze i słabsze. Owszem, państwa europejskie umościły się wygodnie pod amerykańskim parasolem obronnym i militarnie nie dysponują wielką potęgą, lecz Bruksela w polityce zagranicznej zawsze wolała polegać na miękkiej, nie twardej sile. Teraz nie będzie to już takie proste. W kwestiach polityki globalnej w Brukseli często trudno osiągnąć jednomyślność, niemniej jednak jeśli to się już udało, przemawiał blok zamieszkany przez owe „pół miliarda”. Teraz, kiedy z Unii wyjdzie kraj będący członkiem grupy G7, a do tego stały członek Rady Bezpieczeństwa ONZ, unijna „gravitas” ulegnie erozji. Z tego samego względu na arenie, na której mecz rozgrywają supermocarstwa, dawnemu mocarstwu trudno będzie prowadzić samodzielną politykę.

Pobierz raport Forsal.pl: Brexit vs Twoja firma. Stracisz czy zyskasz >>>