Europa mogłaby odgrywać ważną rolę w konflikcie. Musiałaby jednak zaangażować się w działania politycznie, a stawia na pomoc humanitarną - mówi Hugh Lovatt, ekspert think tanku European Council on Foreign Relations.

Jak pan ocenia dotychczasową odpowiedź Europy na wydarzenia na Bliskim Wschodzie?
ikona lupy />
Hugh Lovatt, ekspert think tanku European Council on Foreign Relations / Materiały prasowe / fot. mat. prasowe

Reakcja ta była chaotyczna. Choć na początku Europa zajęła – dość nietypowo – jednolite stanowisko w odpowiedzi na okrutną przemoc 7 października. Bardzo szybko zaczęły jednak powracać tradycyjne podziały między państwami. Do pewnego stopnia doprowadziło to do sytuacji, w której Europa mówi dwugłosem. Nawet wewnątrz poszczególnych instytucji Unii Europejskiej.

Kluczową rolę odgrywają Stany Zjednoczone. Istotne są też wysiłki państw regionu, przede wszystkim Kataru. Coraz bardziej zainteresowane konfliktem stają się również Chiny. Trudno nie odnieść wrażenia, że Unia Europejska w tym wszystkim ginie.

Unia mogłaby być ważnym aktorem. Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę znaczące powiązania z obiema stronami konfliktu – Izraelem i Palestyną – oraz jej globalną pozycję. Ale jeśli faktycznie chciałaby odgrywać istotną rolę, musiałaby mówić jednym głosem. A to się na razie nie udawało. Co jednak ważniejsze, musiałaby być również gotowa do odgrywania roli politycznej, nie zaś wyłącznie humanitarnej. Zdaje się, że dotychczas preferowała tę drugą.

Jak wyobraża pan sobie rolę UE w Strefie Gazy po zakończeniu walk?

Biorąc pod uwagę tradycyjne preferencje UE, wyraźnie widać, że – kiedy pozwoli na to sytuacja – będzie ona istotnym graczem w kontekście odbudowy humanitarnej. Tylko że to nie wystarczy. Niestety, ale straszliwa przemoc, której jesteśmy świadkami, jest przynajmniej częściowo wynikiem czysto humanitarnego podejścia do Strefy Gazy. Prowadziło ono do jako takiego zarządzania enklawą, nie zaś faktycznego rozwiązania problemu. Teraz wiemy, że istnieje ważna potrzeba polityczna. Oczywiście, wpływ Unii jest ograniczony. Nie utrzymuje przecież stosunków z Hamasem. Są jednak inne opcje. UE powinna w większym stopniu wspierać katarsko-egipskie wysiłki mediacyjne na rzecz uwolnienia izraelskich zakładników.

Myśli pan, że to się wydarzy? UE pójdzie w takim kierunku?

Dyskusje w Europie się toczą. Jest to bez wątpienia bezprecedensowy moment. Fundamentalne pęknięcie w konflikcie izraelsko-palestyńskim. Takie, które jasno pokazuje, że podejście „business as usual”, które Izrael – ale także państwa europejskie – starał się w ostatnich latach stosować, nie jest już możliwe. Nie możemy wrócić do nieudanej strategii pokojowej, w którą byliśmy zaangażowani przed obecną eskalacją.

Przywódcy państw Zachodu stanęli murem za Izraelem. Nie wzywają nawet do zawieszenia broni. Z czego to wynika?

Powodów jest kilka. To m.in. efekt szczerej reakcji na przerażający atak z 7 października. Wstrząsnął on nie tylko Izraelczykami, lecz także Europejczykami. Europejskie rządy przyznają, że Hamas stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa Izraela, który w związku z tym ma prawo do samoobrony. Chcą dać mu czas na osiągnięcie celów militarnych. Ale sposób, w jaki Izrael prowadzi tę wojnę, która z mojego punktu widzenia była całkowicie przewidywalna, jest nieproporcjonalny i sprzeczny z prawem międzynarodowym. Może to wywrzeć presję na europejskie stolice. Oczywiście Europejczycy zawsze byli bardzo niechętni krytykowaniu Izraela. W niektórych miejscach ma to podłoże ideologiczne. Zwłaszcza w krajach Europy Wschodniej. Po części jest to również kwestia strategiczna. Związana z bezpieczeństwem i geopolityką. Zwłaszcza po wybuchu wojny w Ukrainie wiele krajów europejskich postrzega Izrael jako coraz ważniejszego partnera pod względem dostępu do izraelskiej technologii, broni i know-how.

Ponadto na Zachodzie co tydzień odbywają się duże protesty solidarności z Palestyną. W ubiegłym tygodniu w Wielkiej Brytanii ministerialne stanowisko straciła Suella Braverman. Krytykowała policję, uznając ją za propalestyńską. A protesty określała mianem „marszów nienawiści”. Ulica wymusi na zachodnich przywódcach zmianę tonu?

Już od dłuższego czasu europejska opinia publiczna jest bardziej przychylna stanowisku Palestyny niż jej rządy. Ale nie jest to tylko, jak sądzę, kwestia sympatii do którejkolwiek ze stron. Udział w protestach jest również reakcją na sceny rzezi w Strefie Gazy. To przekonuje coraz więcej ludzi. Wiele państw na Zachodzie ma zresztą duże muzułmańskie społeczności, które dziś się mobilizują. Oni stanowią ważną grupę wyborców. I z pewnością wpłyną na stanowisko rządów, które będą musiały zmierzać w kierunku zawieszenia broni. Ale nie wszędzie w Europie tak będzie, czego najlepszym przykładem są Niemcy.

Dlaczego?

Niemcy mają szczególne relacje z Izraelem z powodu ich odpowiedzialności za Holokaust. To, co mówią Żydzi, jest jedną z niemieckich raison d’être. Jednym z powodów istnienia współczesnych Niemiec jest ochrona Izraela. Wydarzenia z 7 października odbiły się głębokim echem w niemieckim społeczeństwie. Izrael umie z tego korzystać, np. opisując Hamas jako nazistów. Zresztą sposób, w jaki Niemcy podchodzą do tej kwestii, nie dotyczy tylko konfliktu izraelsko-palestyńskiego, lecz także obaw związanych z pogłębiającym się antysemityzmem w Niemczech. Zwłaszcza na lewicy. ©℗

Rozmawiała Karolina Wójcicka