O tym, że zamiast pytań „kim jestem?” masowo zadajemy pytania „jak?”. I jesteśmy przekonani, że dzięki temu naprawdę się zmieniamy
Make Life Easier Kasi Tusk na uroczych fotografiach pokazuje „idealną fryzurę, makijaż i ubranie” na Wigilię, sylwestra, randkę, egzamin na studiach, rozmowę o pracę. Łukasz Przybyłek, Lotoholik, przez lata opisywał na blogu, jak za niewielką urzędniczą pensję zwiedził ponad 60 państw, a to dzięki umiejętności znajdowania okazji w rodzaju „Lot do Budapesztu za 80 zł”. Na blogu Jak oszczędzać pieniądze? Michał Szafrański dzieli się z czytelnikami radami, jak ograniczać wydatki, jak szukać najlepszych kont bankowych czy jak oszczędzać, by mieć godziwą emeryturę.
Tusk na lekkich poradach życiowych udało się zbudować prężną firmę wirtualnie doradzającą także w łatwym gotowaniu, a także w równie przyjemnym urządzaniu domów. Przybyłek tak wyspecjalizował się w tanim podróżowaniu, że przeniósł się do Malezji i w tym azjatyckim kraju zakłada podróżniczy biznes. Zaś Szafrański, pokazując, jak oszczędzać, zaczął na tym zarabiać. I to, jak sam przyznaje, całkiem nieźle.
Takich doradców, specjalistów od poprawiania życia, trenerów (coachów) od szukania łatwiejszych, tańszych sposobów na codzienne życiowe problemy oraz wyzwania jest coraz więcej. Ekspertów często domorosłych, bez doświadczenia, uczących się na samych sobie, własnych sukcesach i błędach. I wszystkie triki, tipy, hacki, pomysły opracowywane samemu. Nie zawsze robią dzięki temu kariery, nie zawsze na tym zarabiają, lecz niesie ich jedno. Przekonanie, że dzięki własnej pomysłowości mogą poprawiać swoje życie.
– Czy naprawdę dzięki temu się samodoskonalimy? Czy też po prostu szukamy drogi na skróty w drobnych, niekoniecznie ważnych sprawach?
– A pani nie chciałaby, gdyby była taka możliwość, mieć wgraną automatycznie do mózgu całą encyklopedię Britannicę? By bez długiej, żmudnej nauki pozyskać całą wiedzę świata? – odpowiada pytaniem prof. Kazimierz Krzysztofek, socjolog specjalizujący się w nowych mediach.
– Nie.
– Nie? To proszę mi wierzyć, że bardzo duża część ludności zdecydowałaby się na taki krok. Skoro tyle milionów mężczyzn bierze viagrę, by szybko poprawić potencję, to wiele milionów ludzi chciałoby równie szybko i łatwo wzmocnić także swój intelektualny potencjał – dodaje.
Każdy może być hakerem
Na razie takiej intelektualnej viagry nie ma. Zamiast niej szukamy więc metod na poprawienie życia, naszego kodu źródłowego, by funkcjonować sprawniej, taniej, szybciej. By wyeliminować błędy i załatać luki. Poszukać dróg na skróty. Brzmi znajomo? Takie metody stosuje się w komputerowym hakowaniu, czyli znajdowaniu dziur w oprogramowaniu. I właśnie w nawiązaniu do takiego tradycyjnego hakowania pojawił się termin lifehackingu. Niewiele ponad dekadę temu ukuł go brytyjski dziennikarz technologiczny Danny O’Brien.
Na jednej z konferencji pokazywał wyniki analizy nad trikami, jakie stosowali wtedy informatycy, by zwiększyć efektywność pracy. To były najróżniejsze sposoby oszczędzenia czasu, ograniczenia zużycia biurowych materiałów, zaprowadzenia porządku na biurkach i w ich okolicach. Często drobnostki, lecz bardzo przydatne. W tym samym czasie amerykański publicysta i bloger Merlin Mann uruchomił internetową stronę 43Folders.com, na której zaczął zbierać i pokazywać różne sposoby na zwiększenie produktywności – w tym celu propagował metodę GTD, Getting Things Done – to sposób organizacji zadań oparty na uporządkowywaniu spraw i zarządzaniu listami projektów.
Ale to nie oni opisali czy wymyślili GTD. Guru lifehackingu, jeszcze zanim ten termin się pojawił, jest David Allen, który w książce „Getting Things Done” wyłożył podstawy tej metody. Najbardziej znanym fundamentem GTD jest zasada dwóch minut. Zgodnie z nią gdy w naszej poczcie e-mailowej pojawia się nowe zadanie do wykonania, mamy trzy wyjścia. Powinniśmy zająć się nim od razu, jeśli wykonanie go zajmie nam mniej niż dwie minuty. Gdy zadanie jest bardziej skomplikowane i pochłonie więcej czasu, trzeba odłożyć je na później lub przekazać dalej. Jednak nie powinniśmy jedynie postanowić, że zajmiemy się nim później – konieczne jest rozłożenie go na części składowe i ustalenie, kiedy je wykonamy.
Książka Allena pojawiła się w księgarniach prawie 15 lat temu. Czyli lifehacking nie jest żadnym gorącym trendem. Dlaczego zamiast przygasnąć, znudzić się, zniknąć, jak wiele mód naszego zwariowanego świata, jego popularność się nie zmniejsza? Odpowiedź jest prosta: bo im świat trudniejszy, tym prostszych przepisów na jego zrozumienie potrzebujemy. Takich tipów, które w kilku krokach wszystko uporządkują.
I dlatego choć początkowo lifehack odnosił się właściwie tylko do świata komputerów, teraz dotyczy całego naszego życia. A wokół lifehackingu wyrosła swoista subkultura. I to wcale niemała. Działają już tysiące blogów i poradników poświęconych lifehackingowi, a wszystkie pełne coraz to nowych pomysłów na wszelkie możliwe „jak?”. Od „jak łatwo podjąć prawidłową decyzję”, przez „jak zrobić romantyczną świeczkę na walentynki”, po „jak skutecznie nauczyć dziecko języka obcego”.
Niespodziewanie okazało się, że każdy może z nas być lifehackerem. Wystarczy poszukać sposobów na przyspieszanie codziennych czynności, efektywniej rozwiązywać problemy i cenić sobie swój czas. – Bo czas, wolny czas, jest dzisiaj największą wartością. O naszej zaradności, o naszym statusie świadczy to, że mamy go dużo. Posiadanie wolnego czasu świadczy także o tym, że mamy pieniądze. A trend do hakowania, szybkiego poprawiania życia to tak naprawdę powracająca stara, ponad stuletnia teoria Thorsteina Veblena o klasie próżniaczej – uważa dr Urszula Jarecka, socjolog zajmująca się zmianami we współczesnym społeczeństwie. Ten amerykański ekonomista i socjolog na przełomie XIX i XX w. pisał, że ostentacyjna konsumpcja luksusowych dóbr i życie bez konieczności pracy były jednymi z wyróżników klasy niepracującej, dziedziczącej majątek. Co więcej, samo „próżniactwo” było tak naprawdę specjalnie przez tych ludzi podkreślane jako objaw ich pozycji społecznej. – Powrót tej teorii widać w tym znaczeniu, że znów mocno podkreśla się to, że możemy odpoczywać, że mamy wolny czas. Bo dzięki temu odróżniamy się od reszty zapracowanych ludzi – uważa Jarecka.
Tak też uważa Jonathan Crary, autor książki „24/7”, w której pisze, że już dłużej nie jesteśmy w stanie żyć takim tempem jak do niedawna, że nasze organizmy nie nadążają, więc szukamy sposobów, by sobie życie ułatwić.
Społeczeństwo leniów
Sposobów klasycznych: jak wybarwić plamę z dywanu. Czasem zwariowanych: jak oszczędzić prąd, gotując w termosie. Czasem technologicznych: jak za darmo zwiększyć wirtualny dysk w chmurze o 5 GB. Czasem odpowiadających (sic!) na „problemy pierwszego świata”: jak obudzić się przy dźwiękach dowolnego klipu wideo z YouTube’a. Lifehackujemy dosłownie wszystko.
– Ale szukając takich sposobów na „naprawę życia”, tylko teoretycznie jesteśmy aktywni, bo tak naprawdę jesteśmy leniami – uważa Krzysztofek. I tłumaczy, że za wielką popularność tej mody odpowiada nasze skąpstwo poznawcze. – By zaoszczędzić energię i by łatwiej funkcjonować w świecie pełnym informacji, w sposób bardziej automatyczny, przy podejmowaniu decyzji zdajemy się na uproszczone strategie umysłowe. Z natłoku informacji wybieramy te najbardziej potrzebne – tłumaczy socjolog. Jako przykład takiego skąpstwa poznawczego podaje stereotypy, które pozwalają nam oceniać innych na podstawie ogólnych informacji, np. o rasie, płci, wieku, niż traktować każdą jednostkę indywidualnie. – W efekcie tak naprawdę unikamy zmian, bo zmiana jest nieoswojona, zagraża nam kryzysem poznawczym, etycznym, możemy nie wiedzieć, jak się zachować. Więc, owszem, rozwijamy się jako społeczeństwo, ale większość z ostatnich nawet najbardziej spektakularnych wynalazków to nic więcej jak lekarstwa na to, że czegoś nam się nie chciało osobiście zrobić – tłumaczy socjolog. Choć dodaje, że to w sumie nic złego, bo koniec końców pcha nas w rozwoju społecznym.
Tyle że w tym sprytnym rozwiązywaniu życiowych trudności coraz więcej biznesu i pieniędzy. Lifehacking ze swoimi blogami, kolejnymi książkowymi poradnikami, coachami szkolącymi z tego, jak żyć, stał się przemysłem, który profesor antropologii z London School of Economics David Graeber (autor głośnej książki „Debt: The First 5000 Years) nazwał wręcz „bullshit jobs”, co najlepiej po polsku brzmiałoby „zawód ściemniacz”. Graeber pisze: „Lifehacking wykreował armię pseudointelektualistów, którzy sprzedają niby praktyczne rady, jak urządzić spiżarnię lub jak lepiej opracować system przechowywania ubrań zimowych. Albo robią specjalne aplikacje do zarządzania takimi zadaniami. A tak naprawdę cały ten ruch zajmuje się jednym: zmienianiem każdego aspektu życia w zadanie do wykonania. W efekcie tak naprawdę zwiększa ilość pracy, jaką mamy do wykonania, i – co jest po części już typowe dla naszej dzisiejszej ekonomii – tworzy bezsensowne, wirtualne prace”.
Krzysztof Najder z firmy Stratosfera, specjalizującej się w tworzeniu strategii marek i innowacji marketingowych, ze śmiechem opowiada o jednym z takich lifehackowych trendów opracowanym przez Leo Babautę, autora m.in. bloga mnmlist.com. W książce „The Power of Less” opisywał, jak bardzo na plus zmieniło się jego życie, gdy zaczął pozbywać się nadmiaru rzeczy i upraszczać swoje życie. – Podążyło za nim sporo ludzi, starając się żyć według zasady posiadania góra stu przedmiotów. Bo, jak dowodził Babauta, jeśli zaprowadzi się w domu porządek i ograniczy liczbę przedmiotów, zaczną się inne życiowo ważne zmiany. I wszystko brzmi pięknie, tylko że w większości przypadków dzieje się tak, że ludzie ograniczają liczbę przedmiotów, ale zużywają je szybko i zastępują następnymi – śmieje się Najder. Owszem, Babauta nie wykluczał zamiany zużytych rzeczy nowymi, lecz sam doszedł do zaledwie 42 przedmiotów i zachęcał do ich wykorzystania do cna. – Z minimalistami bywa różnie. Czasem i tak: pojawia się nowa wersja smartfona, a ja mam starą, co prawda jeszcze działającą, lecz mimo wszystko zamienię go na nowy. – Ot, taka fajna idea, lecz jednak nie do końca realizowalna w konsumpcyjnym społeczeństwie.
Mądre urządzenia/niemądrzy użytkownicy
Za to na idealny grunt trafiła inna idea. Smartfony, smart city, smart TV, smart home, smart auto – jesteśmy otoczeni coraz bardziej inteligentnymi rzeczami. Wszystkie muszą być intuicyjne, proste w obsłudze, mają dopasowywać się do naszych potrzeb i możliwości. Wszystkie mają też pomagać nam w lepszym (łatwiejszym) życiu.
– Tylko zauważmy, że im bardziej one są smart, tym mniej smart musi być ich użytkownik. Jeszcze dekadę czy dwie dekady temu obsługa komputera wymagała wiedzy i umiejętności. Dziś z tabletami radzą sobie niepotrafiące jeszcze mówić dzieci – podkreśla dr Jarecka. – Co więcej, to, że urządzenie banalnie proste w obsłudze jest powodem do chwały, udowadnia, że jest świetnie zaprojektowane. I znowu nie ma w tym teoretycznie nic złego. Ale z drugiej strony to oducza nas potrzeby doskonalenia się w sensie technicznym. Choć żyjemy w świecie technologii, to równocześnie domagamy się, by urządzenia, które nas otaczają, były jak najprostsze – dodaje socjolog. I tłumaczy, że by być dziś dobrym kierowcą, nie trzeba znać budowy silnika, choć jeszcze nie tak dawno ludzie starali się wiedzieć, jak on działa, by w razie drobnej usterki móc ją naprawić. – Dziś takie umiejętności zanikają. Co więcej: sami producenci robią wszystko, byśmy na własną rękę sprzętu nie mogli naprawić – podkreśla.
– Cały ten boom na „smart” pokazuje, że im więcej inteligencji przechodzi na narzędzia, tym bardziej czujemy się zwolnieni z korzystania z szarych komórek – dodaje prof. Krzysztofek. – Ale w końcu niewolnik to po łacinie „servus”, a to brzmi zupełnie jak serwer. I za chwilę będziemy chcieli takie, które zaczną nawet za nas myśleć. W tę stronę de facto przecież szły już Google Glass (czyli okulary wyprodukowane przez Google’a, które oferowały tzw. rozszerzoną rzeczywistość), które stawały się takim przedłużeniem naszego mózgu. Po co czegoś szukać, uczyć się, skoro urządzenie dosłownie na mrugnięcie okiem odpowie na wszystko za nas – dodaje ekspert.
Tu nawet nie potrzeba by było tych allenowych dwóch minut, by wszystko mieć na bieżąco załatwiane. To by dopiero „make life easier”, ale jednak na razie ten patent się nie przyjął. – Trafił na nie do końca dobry moment. Ale to tylko kwestia czasu i podobne rozwiązanie stanie się masowe – uważa Krzysztofek.
Tylko czy naprawdę zaoszczędzimy dzięki niemu aż tak dużo czasu, czy zaczniemy go tracić na nowe sposoby i kolejne zadania, które oczywiście też trzeba będzie zhakować, by znowu odzyskać utracony czas. ©?
Lifehacking wykreował armię ludzi, którzy sprzedają niby praktyczne rady, jak urządzić spiżarnię lub jak lepiej opracować system przechowywania ubrań. Albo robią aplikacje do zarządzania takimi zadaniami. Tak naprawdę ten ruch zajmuje się jednym: zmienianiem każdego aspektu życia w zadanie do wykonania