Jeremy Corbyn oznacza powrót Partii Pracy do lat 80., gdy w oczach większości mieszkańców Wysp lewica była po prostu niewybieralna.
Jutro rozpoczynają się wybory nowego lidera brytyjskiej Partii Pracy. Niespodziewanie na ich czarnego konia wyrósł najbardziej lewicowy z czwórki kandydatów, Jeremy Corbyn. Jego zwycięstwo będzie oznaczało odrzucenie dziedzictwa Tony’ego Blaira. Co ważniejsze, laburzyści przestaną być adwokatami pozostania Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej.
O schedę po Edzie Milibandzie, który ustąpił po ciężkiej porażce Partii Pracy w majowych wyborach parlamentarnych, oprócz Corbyna ubiegają się jeszcze Andy Burnham (minister zdrowia oraz kultury w rządach Browna), Yvette Cooper (minister pracy u tego samego premiera) i deputowana do Izby Gmin Liz Kendall. 66-letni Corbyn, który swoją kandydaturę zgłosił w ostatniej chwili, początkowo uznawany był za zupełnego outsidera. Socjalista w starym stylu, który nigdy nie był posłem z pierwszych rzędów w Izbie Gmin, a znany jest głównie z osobliwego rekordu – od 1997 r. ponad 500 razy głosował wbrew stanowisku własnego rządu.
W ostatnich kilku tygodniach to jednak właśnie Corbyn wyszedł na prowadzenie w sondażach. Według opublikowanego we wtorek badania ośrodka YouGov zamierza go poprzeć 53 proc. głosujących (uprawnieni do tego są członkowie Partii Pracy, zarejestrowani sympatycy oraz członkowie powiązanych z nią związków zawodowych), czyli o 10 pkt więcej niż trzy tygodnie temu. To oznaczałoby, że ma realne szanse na zwycięstwo w pierwszej turze (w systemie alternatywnego głosu, jeśli nie wygra w pierwszej, później zapewne przegra z Burnhamem). A taka perspektywa poważnie przeraża partyjny establishment. – To nie jest wybór, który prowadzi kraj do przodu, lecz wstecz. Jeśli twoje serce mówi, że jest za Corbynem, zrób sobie transplantację – mówił były laburzystowski premier Tony Blair.
Wybór Corbyna na lidera opozycji będzie krokiem wstecz przede wszystkim dla samej Partii Pracy. Będzie to powrót do lewicowej platformy w stylu lat 80., gdy mocno powiązani ze związkami zawodowymi laburzyści byli dla większości Brytyjczyków partią niewybieralną. Efekt był taki, że przegrali cztery kolejne wybory i przez 18 lat byli w opozycji. W tej sytuacji Konserwatyści Davida Camerona, którzy w maju zapewnili sobie drugą kadencję, już teraz mogliby być praktycznie pewni zwycięstwa w kolejnych wyborach i rządów do 2025 r.
Jeszcze poważniejszą konsekwencją wyboru Corbyna byłaby zmiana stosunku Partii Pracy do Unii. Laburzyści zawsze byli partią proeuropejską i opowiadają się za pozostaniem w UE, choć w ostatniej kampanii zapowiedzieli, że nie będą się sprzeciwiać referendum. Corbyn ma bardzo krytyczny stosunek do Unii i odmówił jednoznacznego zapewnienia, że nie będzie namawiał do głosowania w referendum za pozostaniem w Unii. A to by oznaczało, że żadna z dwóch głównych brytyjskich partii nie będzie jasno mówiła, że nie chce Brexitu.