Wydaje mi się, że rozumiem emocje i przesłanki, którymi kierują się tzw. antysystemowcy. Słyszę przecież codziennie głosy osób narzekających na stan polskiego, cokolwiek by to znaczyło, systemu – w pierwszym rzędzie politycznego, ale także podatkowego, egzekucji prawa, ochrony zdrowia, obrony czy edukacji.
Deklarowana silna niechęć do władzy nie pojawiła się dopiero ostatnio – marny koniec rządów AWS czy SLD miał przecież podobne korzenie. Prawdą jest jednak, że nigdy krytyczne nastroje nie osiągnęły poziomu porównywalnego z obecnym i nigdy w takim stopniu nie były skierowane przeciwko wszystkiemu dookoła. Cóż więc takiego szczególnego się stało, że tyle osób jest dzisiaj zdezorientowanych sytuacją i na gwałt szuka remedium mającego zapobiec jakiejś zbliżającej się, podobno totalnej katastrofie państwa? Dlaczego niechęć do władz wszelkiego rodzaju, obecna zawsze tylko u znikomego odsetka osób, stała się raptem dominującym uczuciem w głowach statystycznie istotnej części społeczeństwa? Dlaczego tyle osób mówi: mamy tego dość, miarka się przebrała?
Głównej przyczyny szukać należy w narastającej od lat kumulacji wielu negatywnych zdarzeń, błyskawicznie i szeroko (często w wersji sensacyjnej) upowszechnianych za pośrednictwem mediów, a internetu w szczególności. I nie przypisywałbym tu kluczowej roli rzeczywistym czy tylko domniemanym aferom z udziałem polityków – bolesnych, ale bynajmniej nie decydujących o poglądach osób spoza świata tzw. elit, czyli zdecydowanej większości społeczeństwa. Tam patrzy się na zupełnie inne sprawy, a afery traktowane są tylko jako potwierdzenie kłopotów codziennie doświadczanych przez obywatela.
Mam na myśli przede wszystkim kłopoty z systemem ochrony zdrowia czy sytuacją na rynku pracy – oba o ograniczonej w czasie możliwości ich publicznego negowania. Ludzie mają serdecznie dość nieustających politycznych kłótni uniemożliwiających budowanie przekonywujących programów poprawy sytuacji i zawierania w ich ramach ważnych dla państwa kompromisów. Zamiast tego dominujące partie ograniczają się do eksponowania negatywnych opisów politycznych przeciwników, wywołując polityczne turbulencje przesądzające o decyzyjnej niemocy w trudnym procesie reformowania wielu obszarów państwa. Wykraczające często poza warstwę merytoryczną spory o OFE, sześciolatków, progresję podatkową czy politykę wschodnią stwarzają atmosferę podejrzliwości co do intencji przyświecających podejmowanym decyzjom, automatycznie przypisując decydentom partyjne, a nie obywatelskie motywacje przy wprowadzaniu reform. Oderwanie się polityków od realnych trosk obywatela wywołuje naturalną w tych warunkach reakcję, którą jest postępująca alienacja obywateli od państwa. Sytuację pogarszają fatalne doświadczenia obywateli w korzystaniu z niedofinansowanych i źle zarządzanych usług publicznych – rośnie nam grupa osób płacących za usługi medyczne i edukacyjne, osób zbulwersowanych działalnością lokalnej administracji czy stanem publicznej komunikacji. Nagłaśniana przez niektóre media (wprawdzie ostatnio tylko te spoza głównego nurtu, ale i tak już dostatecznie wpływowe) niechęć czy wręcz nienawiść do poczynań kolejnych władz nadaje społecznym emocjom charakter silnie antypaństwowy. I przestaje mieć znaczenie, że np. za kłopoty z kredytami we frankach czy polisolokaty odpowiedzialność rozkłada się przecież pomiędzy banki wykorzystujące asymetrię informacji i niefrasobliwych klientów –w odczuciu wielu poszkodowanych winę ponosi przede wszystkim państwo.
Niechęć do państwa ma swoje podłoże w krytycznym stosunku do działań naszych partii politycznych. System polityczny jawi się jako całkowicie hermetyczny – nie ma w nim miejsca na nowe ugrupowania, a te istniejące szybko pozbywają się ze swojego składu wszystkich myślących choćby trochę inaczej. Wyborca ma narastające poczucie, że po oddaniu głosu w wyborach nie jest już do niczego potrzebny, demokracja stała się fikcją, a państwem i tak rządzą grupy wszechpotężnych interesów. Powszechne jest przekonanie, że atrakcyjne stanowiska dostają wyłącznie koledzy z organizacji oraz członkowie ich rodzin. Polscy politycy nie potrafią w dodatku prawidłowo odczytywać emocji społecznych. Przykładem może być prześciganie się głównych oponentów politycznych w krytykowaniu planowanych unijnych regulacji proekologicznych, podczas gdy bardzo wielu obywateli – bynajmniej nie rezygnując z troski o nasz narodowy interes – od dawna czeka na pomysły wykorzystania nadchodzących nieuchronnie zmian na rzecz innowacyjnego rozwoju gospodarki. Dodatkowo wyjątkowo zniechęca do państwa powszechne u polityków traktowanie ludzi jako marzących jedynie o spokoju dnia dzisiejszego („ciepła woda w kranie”) i nieczujących na sobie żadnego ciężaru odpowiedzialności za wspólne jutro.
Istotnym elementem skumulowanego stanu naszej społecznej świadomości jest nieszczęsna „kultura” internetowego hejtu. Atakujące wszystkich z sieci nienawistne słowa i obrazy tworzą atmosferę, w której totalna krytyka działań państwa jawi się jako rzecz naturalna, a pochwały czegokolwiek odbierane są jako interesowne lizusostwo. Olbrzymią siłę internetowego przekazu wykorzystują przede wszystkim zadeklarowani antysystemowcy, łamiąc zresztą często po drodze elementarne zasady komunikacyjnej kultury. To ostrzeżenie dla każdej nowo wybranej władzy – nawet przychylnie traktowana w sieci, będąc w opozycji, zaraz po wyborze staje się ona obiektem podobnych bezpardonowych ataków. Niezwykle ważna w tej sytuacji staje się umiejętność zarządzania internetowymi emocjami – to niewątpliwie kluczowy element nadchodzących politycznych czasów.
Jakby mało było kłopotów – najgorsze ciągle przed nami. Rosnące zróżnicowanie dochodowe dotykające szczególnie boleśnie mieszkańców rejonów mniej zurbanizowanych, niezadowolenie prekariatu nieakceptującego rysującej się przed nim przyszłości czy utrzymujący się mimo deklarowanego wzrostu gospodarczego niski poziom uposażeń wielu grup zawodowych to bomby z opóźnionym zapłonem. Dzisiaj owocuje to nastrojami antypaństwowymi demonstrowanymi z poszanowaniem demokratycznego porządku, ale jutro...?
Mamy więc fatalny obraz stanu społecznej świadomości, w sumie chyba niełatwy do zrozumienia, biorąc pod uwagę, iż na tle bardzo wielu innych państw są u nas ewidentne przesłanki do harmonijnego rozwoju – polityczna suwerenność w połączeniu z pamięcią o tragicznych losach naszego kraju w czasach jej braku, głęboki (choć różnie rozumiany) patriotyzm, daleko posunięta jednolitość etniczna, dwie dekady stabilnego rozwoju gospodarki, członkostwo w organizacjach międzynarodowych, nieidealnych, ale gwarantujących nam przecież wysoki poziom politycznego i gospodarczego bezpieczeństwa. Czego więc nam potrzeba, aby realna stała się zmiana wysoce destrukcyjnych nastrojów społecznych? Na pewno władzy gotowej do aktywnego stawienia czoła powszechnie odczuwanym przez obywateli wyzwaniom politycznym i społeczno-gospodarczym. Wśród tych pierwszych są takie jak zdolność do pozyskiwania w kluczowych dla nas sprawach przychylności unijnej, wypracowanie konsekwentnej polityki wschodniej, zasadnicze usprawnienie administracji, odpolitycznienie spółek Skarbu Państwa i dokończenie procesu prywatyzacji, zmiana ordynacji wyborczej do (zmniejszonego) Sejmu na mieszaną, a do Senatu na zapewniającą w nim obecność przedstawicieli regionalnych samorządów – w obu przypadkach z warunkiem tylko dwukadencyjności, kontynuowanie budżetowego finansowania partii jedynie pod warunkiem, że określona część środków kierowana będzie na działalność think tanków, a nie na idiotyczne spoty reklamowe, odwaga organizowania żądanych przez obywateli referendów... Do wyzwań społeczno-gospodarczych zaliczyć zaś należy m.in. potrzebę lepszego wykorzystania kapitału ludzkiego poprzez tworzenie warunków do powstawania atrakcyjnych miejsc pracy, konieczną do tego radykalną poprawę systemu wsparcia innowacyjnych działań małych i średnich przedsiębiorstw, powstrzymanie rosnącego materialnego zróżnicowania społeczeństwa, zasadniczą poprawę funkcjonowania systemów ochrony zdrowia oraz stanowienia i egzekucji prawa, budowę spójnego systemu edukacji rozwijającego indywidualną kreatywność, zamiłowanie do pogłębiania wiedzy i potrzebę współpracy w zespole czy wreszcie wsparcie dla zróżnicowanych form działalności badawczej. A wszystko to z przemyślanym wykorzystaniem osiągnięć (i wystrzeganiem się zagrożeń!) wszechogarniającej rewolucji informacyjnej, zmieniającej całkowicie paradygmat społecznej komunikacji i gospodarczej współpracy.
Czy mamy szanse na rozumiejący te wyzwania i umiejący im podołać przyszły parlament i rząd? I czy taki odnowiony system mogliby pomóc tworzyć, wbrew swej nazwie, dzisiejsi antysystemowcy? Nie słyszeliśmy na razie od nich żadnych konkretnych deklaracji idących w takim kierunku, choć cenne jest, że dobitnie zidentyfikowali oni nasz kłopot z powstawaniem społeczeństwa prawdziwie obywatelskiego. W nadchodzących wyborach nie możemy zrobić błędu – od dawna wybór nowej władzy zdolnej i zdeterminowanej do podjęcia działań na rzecz oczekiwanego „odświeżenia” naszego „systemu” nie miał tak kluczowego znaczenia dla naszej przyszłości jak obecnie. Czy na pewno o taką dobrą zmianę chodzi antysystemowcom i czy można liczyć na ich pomoc w jej realizacji?
Czy mamy szanse na rozumiejące wyzwania i umiejące im podołać przyszły parlament i rząd?