Nie drę szat z powodu wyboru Andrzeja Dudy, podobnie dałbym ubraniom spokój, gdyby wygrał dotychczasowy prezydent. W przeciwieństwie do tak wielu Polaków nie uważałem w niedzielę, że nie było na kogo głosować albo że trzeba było dokonywać wyboru mniejszego zła. Obaj kandydaci wydawali mi się całkiem do przyjęcia, a już na pewno nie byli gorsi od poprzedników. Zwycięzca oszukiwał wyborców bardziej naiwnie i hojnie niż przegrany, ale od 2005 r. tylko wyborcy ze spłaszczoną przysadką mózgową przejmują się workiem kampanijnych obietnic.
Dziesięć lat temu wybory w Polsce wygrały dwie partie, które obiecywały w braterskiej współpracy zbudować państwo tanie, przyjazne, silne obywatelami, zwycięsko radzące sobie z układami i układzikami, często postkomunistycznego jeszcze pochodzenia. Zaraz po wyborach Platforma się obraziła na lodówkę Michała Kamińskiego (obecnie w PO), Kaczyński pokazał plecy i tyle z POPiS-u zostało. Nie zdążyliśmy jeszcze pogratulować zwycięzcom wyników, a już się okazało, że rewolucją moralną będzie koalicja PiS z Samoobroną przeciwko układowi z PO. Ta w odwecie stanęła na czele demokratycznego powstania przeciwko dyktaturze Kaczyńskich...
Skoro już wspominam: w 1990 r. wygrał Lech Wałęsa. Ci, którzy nieustannie uważają, że wszystko wiedzą lepiej, ogłosili wtedy nastanie populizmu i zniszczenia raczkującej transformacji. Ha, ha, ha! W 1995 r. wygrał Aleksander Kwaśniewski, co miało wieścić odrodzenie ZSRR ze stolicą w Warszawie... Uhuhu! Tylko wybór Lecha Kaczyńskiego potraktowany został w miarę spokojnie. Niestety, spokoju starczyło na kilka tygodni, potem zaczęła się kampania pogardy, której sprawcy, mam nadzieje, trochę się jednak wstydzą.
Nie, kochani państwo, mnie do żadnej nienawiści politycznej Anno Domini 2015 nie da się namówić. Ci, którzy chcą zbijać na takich emocjach kapitał, okłamują nas, wiedząc, że ludzie