Barack Obama zaproponował ulgi dla klasy średniej i więcej pieniędzy na obronność. Zapłacić za to mają głównie firmy zarabiające za granicą.
Stany Zjednoczone już nie muszą za wszelką cenę zmniejszać wydatków – przekonuje Barack Obama. W przedstawionym wczoraj przez prezydenta projekcie budżetu na przyszły rok budżetowy wydatki będą o 74 mld dolarów większe niż w bieżącym, ale dzięki wzrostowi gospodarczemu deficyt będzie najmniejszy od czasu objęcia przez niego urzędu. Wprawdzie większość propozycji Obamy może przepaść w Kongresie, ale utrącenie części z nich postawi w trudnej sytuacji mających w nim przewagę republikanów.
– Możemy sobie pozwolić na robienie takich inwestycji. Od czasu, kiedy objąłem urząd, zmniejszyliśmy deficyt o prawie dwie trzecie, co jest najszybszym tempem redukcji deficytu od czasu tuż po II wojnie światowej. Po prostu musimy być rozważni, planując, w jaki sposób będziemy płacić na nasze priorytety. Taki też jest mój budżet – powiedział Obama w wyemitowanym przy tej okazji oświadczeniu. Choć propozycję budżetu przedstawia Biały Dom, przyjmuje go Kongres, zatem prezydencka wersja jest zazwyczaj jedynie punktem wyjścia do długich negocjacji nad przychodami i wydatkami państwa. W sytuacji, gdy prezydent ma przeciwko sobie obie izby Kongresu – czyli tak jak obecnie – zwykle większość jego propozycji jest odrzucana, ale tym razem niektóre mają większe szanse niż zwykle.
Prezydencki projekt zakłada, że przychody państwa pomiędzy październikiem 2015 r. a wrześniem 2016 r. wyniosą 3,53 bln dol., a wydatki – 3,99 bln dol., co oznacza deficyt budżetowy w wysokości 474 mld dol., a więc będzie on minimalnie niższy niż w bieżącym roku. W stosunku do PKB będzie to 2,5 proc., co jest najlepszym wynikiem od czasu, kiedy przed sześcioma laty Barack Obama objął władzę, a prezydencki urząd ds. budżetu przewiduje, że na zbliżonym poziomie utrzyma się on przez najbliższą dekadę.
Ponieważ amerykańska gospodarka się rozwija, Obama uważa, że można już zwiększyć wydatki z kasy państwa, a tym samym skończyć z uzgodnionym w 2011 r. kompromisem między republikanami a demokratami o automatycznym cięciu tych wydatków państwa, które nie są sztywno ustalone. To z miejsca spotkało się z rytualną krytyką republikanów. – To najbardziej lewicowy i fiskalnie nieodpowiedzialny prezydent, jakiego mieliśmy w historii. Nie wiem, dlaczego on tego nie dostrzega – powiedział Orrin Hatch, szef senackiej komisji finansów.
Obama jednak wypełnia w ten sposób złożoną w styczniowym orędziu o stanie państwa obietnicę, że będzie chciał wspomóc klasę średnią, tak aby i ona mogła odczuć efekty ożywienia gospodarczego. I tak projekt zakłada przekazanie 37 mld dol. na programy społeczne, takie jak ulgi podatkowe na opiekę nad dziećmi, opłaty za szkołę, ulgi dla słabo zarabiających pracowników czy na przedszkola dla dzieci z rodzin o niskich i średnich dochodach.
Ale zarazem zaproponował podniesienie o 38 mld dol. budżetu Pentagonu, stawiając tym samym republikanów w podwójnie kłopotliwym położeniu. Jeśli będą oni odrzucać zwiększenie wydatków socjalnych, demokraci będą mogli w kampanii prezydenckiej piętnować ich jako partię reprezentującą interesy najbogatszych oraz wielkiego biznesu. Po drugie, przeznaczając dodatkowe pieniądze na obronność, Obama stwarza pole do wewnętrznego sporu między tymi republikanami, którzy za priorytet uważają bezpieczeństwo kraju, a tymi, którzy przekonują, że przede wszystkim trzeba ciąć wydatki.
Zresztą także niektóre propozycje Obamy mają pewne szanse powodzenia. Zaproponował np. uruchomienie sześcioletniego programu naprawy i rozbudowy infrastruktury drogowej, kolejowej i lotniczej, który miałby wartość 478 mld dol., czego republikanie z miejsca nie odrzucają. – Trudno teraz o lepsze miejsce na inwestycje niż infrastruktura. To coś, czego desperacko potrzebujemy – przyznał republikański kongresmen Marlin Stutzman z komisji budżetowej Izby Reprezentantów.
Aby sfinansować zwiększone wydatki, prezydent chce – zgodnie z zapowiedzią z orędzia – podnieść podatek od zysków kapitałowych dla najlepiej zarabiających, skasować lukę podatkową, która pozwala na niepłacenie podatku od dziedziczonych aktywów kapitałowych, oraz nałożyć dodatkowe opłaty dla największych firm finansowych. Ale nowością jest propozycja opodatkowania dochodów uzyskiwanych przez zagraniczne firmy za granicą. Obecnie jest tak, że dopóki dochód nie jest transferowany do kraju, amerykański fiskus nic do niego nie ma, co jednak powoduje, że firmy specjalnie rejestrują swoje filie za granicą i formalnie to one osiągają zyski.
Szacuje się, że w 2013 roku amerykańskie firmy osiągnęły za granicą 2,1 bln dol. zysku, co oznaczało prawie dwukrotny wzrost w ciągu pięciu lat. Obama zrezygnował z obłożenia ich najwyższą stawką podatku od przedsiębiorstw, czyli 35 proc., a w zamian zaproponował wczoraj, by zapłaciły one jednorazowy podatek w wysokości 14 proc. zgromadzonych za granicą dochodów. W przyszłości takie dochody miałyby być objęte stawką 19-proc. Według wyliczeń Białego Domu ten jednorazowy podatek przyniósłby budżetowi 238 mld dol., co pozwoliłoby sfinansować połowę programu rozbudowy infrastruktury.
Firmy miałyby zresztą możliwość uniknięcia tego podatku. Wystarczy, że zyski z działalności zagranicznej zostaną przetransferowane do kraju i wykorzystane tam na tworzenie nowych miejsc pracy. Choć republikanie są z zasady przeciwni podnoszeniu czy wprowadzaniu nowych podatków, odrzucanie tej propozycji na pewno nie pomoże im w przyszłorocznej kampanii do Białego Domu.