Konformizm i myślenie stadne dają pewne korzyści. Bez nich społeczeństwo by nie przetrwało
Marcin Zarzecki socjolog, antropolog, wykładowca Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, członek m.in. Polskiego Towarzystwa Socjologicznego i Amerykańskiego Stowarzyszenia Antropologicznego

Zostaje pan w OFE czy wraca do ZUS?

Jeszcze nie zdecydowałem. Poza tym jestem przekonany, że nie mam co liczyć na jakąkolwiek emeryturę, więc jeśli zdrowie pozwoli, będę pracował do końca życia. A jeśli nie pozwoli, będę liczył na wsparcie potomstwa.

15 lat temu OFE wydawały się większości z nas cudownym remedium na „złodziejski” ZUS, który kupuje marmury za nasze składki. Ze świecą można było też szukać ekonomistów krytykujących reformę. Dziś jest to wręcz w dobrym tonie.

Nie sądzę, by większość z nas uwierzyła, że ta reforma zmieni naszą sytuację. Polacy nie uwierzyli, tylko pogodzili się z proponowanymi zmianami, bo nie mieli wyboru. To była reforma narzucona, nie było przecież referendum. Autentyczny dyskurs publiczny nie zaistniał. Reformę odtrąbiono i a priori uznano za sukces, a konsultacje społeczne potraktowano instrumentalnie wyłącznie w kategoriach uwiarygodnienia politycznych działań. Obywateli pozbawiono wpływu na decyzje rządzących i pozostawiono ze złudnym przekonaniem podejmowania przez władze działań w zakresie zabezpieczenia finansowej przyszłości Polakom. Zresztą w Polsce od transformacji systemowej mamy do czynienia z kontynuacją braku poczucia podmiotowości obywatelskiej. Sami ludzie przy tego typu reformach – i wtedy, i teraz – nie traktują się podmiotowo, nie ma w nich przekonania, że mogą zmienić system lub po prostu na mocy prawa podważyć decyzje rządzących. Uważają, że poprzez głos sprzeciwu mogą co najwyżej wyrazić swój niepokój, ale już nie obywatelski sprzeciw. I tyle, bo ich protest niczego nie przyniesie, co najwyżej będzie naznaczony odmiennością politycznych preferencji.

Poczucie niemocy sprawia, że jesteśmy bierni, jesteśmy społeczeństwem ograniczonej obywatelskości. Jednak nasze poglądy na OFE zmieniły się wraz z nowymi opiniami, które słyszymy dziś w mediach.

Zdecydowanie przecenia pan wpływ mądrych głów z telewizji na poziom ekonomicznej edukacji naszego społeczeństwa. Jej poziom był niski i taki jest. Większość z nas nie stara się nawet dokonać analizy ekonomicznej dotyczącej przyszłości, nie wysłuchuje doradców ekonomicznych. Podejmujemy decyzje nie na podstawie bilansu strat i zysków, lecz w sposób przypadkowy i okazjonalny. Ludzie w Polsce są permanentnie zinstrumentalizowani. I może pan to zacytować.

Czyja to wina?

Najłatwiej obarczyć winą instytucje państwowe. A więc nikogo. Ale prawda jest taka, że po transformacji 1989 r. zaprzepaściliśmy okazję do zbudowania społeczeństwa obywatelskiego. W efekcie nie ma wśród nas zbyt wielu ludzi świadomych swojej roli w państwie, mających poczucie społecznej odpowiedzialności i wspólnotowości. Proszę nie poprawiać sobie humoru Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy, która ujawnia jedynie zdolność Polaków do mobilizacji, ale w działaniach pozapolitycznych. Zaprzepaściliśmy tę okazję zbudowania społeczeństwa obywateli, bo wszystkie reformy były bezwzględnie narzucane, uwarunkowane ideologicznie oraz zasadniczo alogiczne. Nielogiczne dlatego, że wraz ze zmianą ekipy rządzącej najczęściej nie były kontynuowane. I nagle okazywało się, że zalety reformy stają się jej wadami. Chaos się pogłębiał, zaś politycy ciężko pracowali na to, aby stracić zaufanie publiczne. W tej sytuacji jakiekolwiek tłumaczenia polityków, nawet jeśli są rozsądne, są odrzucane jako pochodzące od strony nikczemnej, grzesznej i dążącej do zaspokojenia partykularnych interesów. Jesteśmy politycznie wyzuci z nadziei. Dyskurs o OFE nie jest dyskusją ekonomiczną, lecz polityczną, w której ewentualnie uczestniczą eksperci, ale oni są ustawiani po jednej albo drugiej stronie w politycznej nawalance. Choć abstrahując już od OFE – pańskie założenie, że ludzie są jak chorągiewki na wietrze, że łatwo zmieniają zdanie, nagle popierając rozwiązania przeciwstawne, jest słuszne.

Z czego to wynika?

Z myślenia grupowego i z procesów konformizacji. Społeczeństwa nie da się zredukować do tworzących go jednostek, bo istnieje coś takiego jak świadomość społeczna. Ludzie chcą być akceptowani, a najłatwiej uzyskać to poprzez uczestniczenie we wspólnym uniwersum symboli i znaczeń, idei, wartości. Każdy, kto opuści to uniwersum, jest piętnowany.

Mimowolnie dostosowujemy własne poglądy do powszechnie obowiązujących?

Chce pan, żeby ludzie traktowali pana jako człowieka uczciwego i porządnego? By pracodawca postrzegał pana jako człowieka, na którego można liczyć i który dobrze wykonuje obowiązki? By koledzy z pracy traktowali pana jako fajnego kumpla, z którym można porozmawiać, a który się nie ochrzania w pracy i jeszcze pomoże w potrzebie? Czy chce pan, by członkowie wspólnoty, w której pan funkcjonuje, postrzegali pana jako porządnego obywatela? O wiele lepiej by się panu zasypiało z myślą, że jest pan akceptowany, szanowany przez innych, że żyje pan bez piętna, którego konsekwencją jest ostracyzm społeczny. Bo ludzie akceptują innych ludzi, gdy ci przestrzegają norm społecznych, a nie gdy balansują na granicy lub je przekraczają. Genetyczna wręcz potrzeba przynależności i uznania wiąże się z koniecznością przestrzegania norm i reguł społecznie usankcjonowanych. Każdy lubi myśleć o sobie jako o indywiduum, poczucie podmiotowości jest ważne, bo każdy chce być traktowany jako oryginalny byt, ale na poziomie społecznym jest jednym spośród wielu, wytworem tych samych lub podobnych oddziaływań społeczeństwa. I od tego nie uciekniemy.

Jako antropolog powie pan zapewne...

Powiem, że nie ma takiej struktury społecznej, niezależnie od etapu jej rozwoju oraz stopnia złożoności, w której nie istniałyby reguły konformizujące, czyli wymuszające dostosowanie się do norm wspólnoty. Im mniejsza wspólnota, tym silniejsze więzi, dlatego często ludzie woleli umrzeć, niż zostać wygnani ze wspólnoty. Taka kara, nazywana śmiercią społeczną, cały czas jest stosowana w małych wspólnotach konfesyjnych, jak mennonici czy amisze. Jeżeli funkcjonujesz w takiej strukturze, ale przekroczyłeś normy, przy posiłkach siedzisz sam, nikt się do ciebie nie odzywa. Wszyscy pracują wspólnie i śpiewają, a kiedy się dołączasz do tego chóru, milkną. Oczywiście w społecznościach złożonych mamy do czynienia z instytucjonalnymi formami sankcji, które wymuszają konformizację. Są to różnego typu skodyfikowane prawa, ale też sankcje nieformalne jak narażenie się na śmieszność. Nikt z nas nie lubi, jak z niego kpią.

Jakie znaczenie ma konformizacja dla społeczeństwa?

Bez tego mechanizmu społeczeństwo by nie przetrwało. Ale ten mechanizm jest skuteczny, o ile jest przyswojony. Jednak to wcale nie sankcje państwowe czy lęk przed usunięciem ze wspólnoty powodują, że ludzie myślą podobnie. Stoi za tym proces socjalizacji, a więc przyswajanie społecznie obowiązujących reguł na skutek oddziaływania rodziny, szkoły, Kościoła czy grup rówieśniczych, który sprawia, że większość norm staje się zakorzeniona w nas, w naszym najbardziej intymnym i – wydawałoby się – prywatnym jądrze osobowości. W efekcie mamy tak spłaszczone horyzonty zapatrywania na możliwości, że w większości przypadków nie przekraczamy granicy, bo nie widzimy tego, co poza nią jest. A najlepsze jest to, że tak naprawdę nie postrzegamy granicy: ona nam się wydaje oczywistym stanem. Jest jak natura. Uważamy normatywne zachowania za naturalnie zakodowane, choć przecież zostały one wplecione w nas w procesie socjalizacji. To właśnie skuteczny mechanizm sprawiający, że społeczeństwo istnieje. To mechanizm, który nie tylko czyni z nas jednostki podobne do siebie, ale nawet z nonkonformizmu czyni ułudę. W końcu nawet kontestatorzy żyją w squatach, we wspólnotach podzielających te same poglądy i wyznawane wartości.

A czy to nie dzięki niestandardowo myślącym jednostkom możliwy jest postęp?

Najwybitniejszy geniusz, jeśli nie ma warunków społecznych, które by pozwoliły zaakceptować jego idee, umrze w zapomnieniu. Choć rzeczywiście każde społeczeństwo potrzebuje jednostek, które potrafią wielowymiarowo spojrzeć na rzeczywistość.

Czy to dobrze, że nasz system edukacji skupia się na tym, aby standaryzować?

Nasz system edukacji nie uczy myśleć, tylko przyswajać kulturowo uzasadnioną wiedzę, która na dodatek została przefiltrowana i wybrana przez instytucje państwowe, decydujące w końcu o zakresie przekazywanej wiedzy.

Pytam, czy to dobrze?

To ja odwrócę pytanie i zapytam: czy gdzieś jest inaczej?

Wydaje mi się, że nie.

Załóżmy, że chce pan wyrwać dziecko z tego unifikującego systemu kształcenia i uczyć je w domu. Z jakich podręczników pan skorzysta? Zresztą samodzielna nauka nie zwalnia z konieczności zdawania państwowych egzaminów, więc trzeba korzystać z ogólnie przyjętych zasobów wiedzy. Można więc co najwyżej stosować inne kreatywne metody nauczania, ale poza tym dziecko nadal będzie funkcjonowało w społeczeństwie, a nie poza nim. Będzie chciało być również akceptowane, więc będzie przejmować idee grupy rówieśniczej. Jak długo takie dziecko pozostanie nonkonformistą, jeśli będzie traktowane jako rodzaj społecznego wynaturzenia? Zwłaszcza że na dłuższą metę niezależność myślenia wcale nie jest taką wspaniałą wartością, bo to oznacza branie odpowiedzialności za podejmowane przez siebie decyzje. A to dla naszego „ja” idealnego, obrazu nas samych nie jest zbyt przyjazne i budujące.

Dlaczego?

Pisał o tym Erich Fromm w „Ucieczce od wolności”. Ludzie są gotowi zrezygnować ze swobody myślenia, przekonań, bo to uwalnia ich od konieczności dokonywania nieustannych wyborów. Częstokroć jest to wybór, w którym każda z możliwości jest zła lub w konsekwencji nieprzewidywalna. Sytuacje, w których wybieramy między złym a dobrym rozwiązaniem, są – wbrew pozorom– rzadkie, zazwyczaj wybieramy między złym a bardzo złym, przy czym złe i bardzo złe rozwiązanie mają też jakieś pozytywy, odcienie szarości. Życie w świecie, w którym trzeba nieustannie brać odpowiedzialność za swoje wybory, jest dla człowieka nader trudne, jest wręcz męczarnią. Pamiętajmy, że zwykle nie posiadamy odpowiednich, ale też wszystkich informacji, wiedzy, aby rozwiązywać dylematy codzienności. Nie mamy wystarczających instrumentów poznawczych ani woli, by samodzielnie analizować potężne zbiory codziennych danych i na tej podstawie dokonywać racjonalnych wyborów związanych np. z systemem emerytalnym.

Nie mówiąc już o tym, że często nie mamy dostępu do tych danych.

Taka właśnie sytuacja była przyczyną problemów ludzi, którzy wzięli kredyty walutowe. W większości przypadków wszelkie zagrożenia zostały im przez banki przekazane i opisane w umowach, natomiast niekoniecznie były one zrozumiałe. A niewiele osób ma wiedzę na temat praw rządzących rynkami finansowymi, walutowymi, zabezpieczeniami bankowymi, procentami do procentów itd.

Ale znajomość prostej zasady – że kredyt należy brać w tej walucie, w której się zarabia – pozwoliłaby uniknąć problemów.

To tak nie działa, bo ludzie myślą w innych kategoriach. Najpierw pojawia się potrzeba kupna mieszkania, rezygnacji z gniazdownictwa u rodziców i usamodzielnienia się, a z powodu braku środków jedyną formą zrealizowania tej podstawowej potrzeby jest kredyt. Po porównaniu oferty w wyszukiwarkach bądź bezpośrednio w bankach pierwszą informacją, jaką ludzie otrzymywali, była ta, że pożyczka we frankach będzie atrakcyjniejsza, większa niż w złotówkach. Drugą – że miesięczna rata będzie niższa.

A ponieważ wszyscy brali kredyty we frankach, więc nawet jak się coś ludziom nie zgadzało, było niezrozumiałe, szukali uzasadnienia dla pożyczki w społecznym dowodzie słuszności.

Bo to, że tak robią wszyscy, czyli zazwyczaj po prostu wielu, zdejmuje z nas ciężar odpowiedzialności. Nie uświadamiamy sobie, że przerzucenie części odpowiedzialności na instytucję lub społeczeństwo jest wyzbywaniem się wolności. Ale tak się po prostu wygodniej i spokojniej żyje.

I dzięki temu wygodniej i spokojniej się nami rządzi.

Oczywiście, przy czym zjawisko konformizacji występuje w każdym demokratycznym kraju. W państwach totalitarnych ludzie są bardziej skłonni do poszukiwania i obchodzenia absurdów biurokratycznych na własną rękę. W podziemiu niesamowicie rozwija się dyskurs polityczny, w krajach demokratycznych jego poziom szybko spada. Staje się elementem popkultury lub wideokracji. Debaty polityczne to show, a nie dyskusja oparta na poprawnych argumentach tworzących debatę.

Ale konformizm myślenia musi mieć negatywne strony.

Na poziomie mikro to zjawisko myślenia grupowego. Objawia się tym, że relatywnie szybko wykluwa się wzorzec myślenia, który jest akceptowany przez wszystkich. To tragiczne w skutkach zjawisko widać podczas obrad wieloosobowych zarządów, które mają tendencję do przekłamanego spojrzenia na rzeczywistość ze względu na to, że podtrzymują pewne mity organizacyjne lub społeczne, tworzą własny obraz przedsiębiorstwa, firmy, struktury, w której funkcjonują bez odniesienia do faktografii lub polemizując z nią.

Czy celowo pominął pan doświadczenia systemów totalitarnych ubiegłego wieku, które są idealnym przykładem tego, do czego może doprowadzić brak samodzielnego myślenia?

Nie pominąłem, bo ja nie widzę różnicy pomiędzy mechanizmami działania systemów demokratycznych i różnego rodzaju reżimów autorytarnych. Tak się składa, że w systemach totalitarnych mamy do czynienia z systemem przemocy fizycznej brutalnie karzącym całe kategorie społeczne, które nie chcą zaakceptować ideologii przekutej w doktrynę. A w systemie demokratycznym mamy dokładnie ten sam model narzucania dominującej ideologii, z tym że posługujemy się głównie przemocą symboliczną. Nacisk kładzie się na edukację i socjalizację, a nie na bezpośredni lęk i strach przed instytucjami mającymi monopol na stosowanie przemocy.

Tak samo jak na poziomie mechanizmów nie ma różnicy pomiędzy czytelnikami „Gazety Wyborczej” i „Gazety Polskiej”?

Ludzie z Krakowskiego Przedmieścia traktują siebie jako wyrazicieli poglądów znaczącej części społeczeństwa, mają poczucie bycia reprezentacją. To daje im rodzaj silnej tożsamości. Partycypują w tym samym systemie medialnym, odrzucając wszystkie inne traktowane jako zideologizowane. Dokładnie tak samo jak czytelnicy „GW”, którzy również mają poczucie swobody myślenia, wolności, którzy też czują się reprezentantami pewnej zbiorowości – tych oświeconych i nowoczesnych. Co gorsza, każdy typ dyskursu – czy ma charakter religijny, czy ekonomiczny – zostaje upolityczniony. Jeśli ktoś przedstawia siebie jako osobę wierzącą i praktykującą, co jest wyłącznie deklaracją uczestniczenia w rytuałach religijnych i subiektywnego stwierdzenia stopnia przynależności do wspólnoty katolików – przez większość obywateli zostaje uznany za przedstawiciela skrajnej prawicy. Na takiej samej zasadzie ktoś, kto deklaruje się jako ateista lub agnostyk, z automatu staje się lewakiem. Mechanizmy myślenia i etykietowania w tych dwóch zbiorowościach niewiele się różnią. Wystarczy poczytać polemiki na forach społecznościowych przedstawicieli jednej i drugiej strony – poziom agresji i hejtu jest identyczny, a umyka merytokratyczność z prowadzonej dyskusji. Nie jest to wcale odkrywcze, bo na ten temat bardzo rozsądnie pisali neomarksiści, tacy jak Antonio Gramsci, Gyorgy Lukacs, Louis Althusser. Ten ostatni powiedział, że ideologia jest dobra o tyle, iż w konsekwencji jej akceptacji ludzie nie dostrzegają, że jest coś poza. Ograniczają wybory, bo nie widzą alternatywy. Nie dostrzegając alternatywy, są bezpiecznie jednomyślni.
W demokracji mamy do czynienia z narzucaniem ideologii przy użyciu przemocy symbolicznej, a nie fizycznej