Naczelna Prokuratura Wojskowa poinformowała we wtorek, że z przeprowadzonych badań genetycznych wynika jednoznacznie, iż ekshumowane w zeszłym tygodniu ciała dwóch ofiar katastrofy smoleńskiej "zostały ze sobą wzajemnie zamienione". Jedna z ofiar to Anna Walentynowicz, druga - Teresa Walewska-Przyjałkowska.
Ciała z miejsca katastrofy trafiały do Centralnego Biura Ekspertyz Medyczno-Sądowych w Moskwie
Z informacji przekazywanych bezpośrednio po katastrofie 10 kwietnia 2010 r. wynikało, że zebrane pod Smoleńskiem ciała i szczątki ofiar przewożono do Centralnego Biura Ekspertyz Medyczno-Sądowych w Moskwie przy ul. Tarnyj Projezd 3. Tam składano je w prosektorium, prowadzono czynności związane z identyfikacją zwłok, okazywano je rodzinom. Ekspertyzy genetyczne wszystkich ofiar katastrofy zakończono 21 kwietnia.
Na miejscu była minister Kopacz, minister Arabski
Na miejscu z ówczesnym ministrem zdrowia Ewą Kopacz było m.in. pięciu psychologów, czterech lekarzy sądowych z Zakładu Medycyny Sądowej, siedmiu medyków sądowych i genetyków z policji, ekipa Lotniczego Pogotowia Ratunkowego wraz z lekarzami. W Moskwie ze strony rządu byli też m.in. minister Tomasz Arabski z Kancelarii Premiera i wiceminister Jacek Najder z MSZ. W czynnościach uczestniczyli przedstawiciele polskiej ambasady, jako tłumacze służyli mieszkający w Moskwie studenci. Posługę duszpasterską sprawował m.in. ksiądz Henryk Błaszczyk, duszpasterz służb ratownictwa medycznego.
Jaka była procedura identyfikacji
Ewa Kopacz w wywiadzie dla "Dużego Formatu" - dodatku do "Gazety Wyborczej" w sierpniu 2010 r. opisywała rosyjską procedurę identyfikacji zwłok: każda rodzina była przesłuchiwana przez śledczego na podstawie rutynowej ankiety, potem okazywano jej zdjęcia ciał i na tej podstawie następowała identyfikacja zwłok.
Kopacz mówiła, że polscy lekarze sądowi byli biegłymi przy identyfikacji zwłok i do identyfikacji mieli powiększone zdjęcia ofiar katastrofy, które dostarczyła polska ambasada i fotografie ciał oznakowanych numerami, przygotowane przez Rosjan. Lekarze razem z antropologami mierzyli, oglądali i robili pierwszą identyfikację przed okazaniem ciał rodzinom.
Rodzinom ofiar pomagali m. in. tłumacze, psycholodzy i pracownicy polskich ośrodków dyplomatycznych.
W wywiadzie Kopacz mówiła m.in., że "szef Biura i przedstawiciel rosyjskiego ministerstwa zdrowia wyjaśniali rodzinom całą procedurę, przez którą muszą przejść. Że oto teraz państwo z tłumaczem i opiekunem pójdą do drugiego budynku. Tam poszczególne rodziny spotkają się ze swoim śledczym. On będzie państwu zadawał pytania, wypełnicie formularz, opowiecie o różnych sprawach dotyczących zmarłego. Potem dostaniecie do wglądu fotografie i znalezione przy zmarłym rzeczy do identyfikacji. Przedostatnim etapem będzie oglądanie ciała, czyli identyfikacja zmarłego, a na końcu wszyscy będą proszeni do pierwszego budynku do pobrania krwi do badań genetycznych".
"Przesłuchanie odbywało się w obecności naszego lekarza i psychologa, którzy dbali o kondycję przesłuchiwanego. Tłumaczami byli przeważnie studenci filologii polskiej z uniwersytetu moskiewskiego. (...) Formularz zawierał pytania standardowe. (...) Śledczy wypytywał o znaki szczególne - pieprzyki, blizny pooperacyjne, koronki zębowe. Czyli o znaki, których nikt poza najbliższą rodziną nie zna. I pokazywał zdjęcia z charakterystycznymi fragmentami ciała. Te zdjęcia wybrane zostały przez naszych medyków sądowych i rosyjskich antropologów, którzy wcześniej dokonali wstępnej identyfikacji. Jeśli rodzina rozpoznała w nich swego bliskiego, zapraszano ją do sali okazań" - mówiła ówczesna minister zdrowia.
Ciała przywożono w workach, nie było jeszcze trumien
"I było tak: rodzina czekała w holu, windą przewożono ciało w worku foliowym do sali okazań, układano na stole, bo na początku nie było jeszcze trumien, przykrywano je białym lub zielonym prześcieradłem i wtedy proszono rodzinę. Okazanie odbywało się (...) w obecności rosyjskiego śledczego i prokuratora oraz naszego ratownika z LPR-u i psychologa" - relacjonowała.
"Jeśli rodzina powiedziała, że na prawej ręce jej bliskiego znajdowało się znamię czy blizna, to najpierw pokazywano tę rękę. Jeśli nad wargą - mówiła - był pieprzyk, pokazywano ten fragment twarzy. (...) Po identyfikacji rodzina wracała do śledczego i potwierdzała, że zidentyfikowane ciało to ten i ten, i podpisywała protokół. Albo stwierdzała, że swego bliskiego nie znalazła" - tłumaczyła. "Były przypadki, że rodziny szukały go dzień po dniu" - mówiła Kopacz.
Pobierano krew, próbki DNA
"Mówiliśmy im: jeśli nie rozpoznaliście - nie śpieszcie się, niczego nie podpisujcie i czekajcie na badania genetyczne. Badania DNA wykluczą możliwość pomyłki, dadzą wam stuprocentową pewność. (..) Od rodzeństwa czy dzieci zmarłego pobierano krew w Zakładzie Medycyny Sądowej w Moskwie, a gdy ich tam nie było, ABW w Polsce zabezpieczało materiał genetyczny w mieszkaniach ofiar" - relacjonowała.
Powiedziała, że pobrano bardzo dużo próbek DNA - z każdej części ciała i szczątków.
"Dowiedzieliśmy się od rosyjskich lekarzy, że sekcje zostały wykonane. Potwierdzili to polscy lekarze, widząc charakterystyczne ślady na ciałach. Sama widziałam ciała z typowymi po sekcji szwami. Rosyjscy lekarze zapewnili też, że pobrano próbki do badań toksykologicznych" - mówiła Kopacz, pytana o sekcje zwłok.
Ciała układano w trumnach w asyście polsko-rosyjskiej komisji
"Potem było układanie zwłok do trumny. Uczestniczyła w tym komisja złożona z Polaków z naszej ambasady i Rosjan. Każde ciało było oznakowane tabliczką z nazwiskiem. Wszystko to także zostało obfotografowane. Moment zamykania trumny też został uwieczniony przez naszego technika z polskiej prokuratury wojskowej. Byłam przy tym. Spełniałam prośby rodzin. Przekazały mi pamiątki rodzinne, by włożyć je do trumny. Włożyłam" - mówiła dla "Dużego Formatu" Kopacz.
Trumny sprowadzono z Włoch, w środku były metalowe, które się cynuje, a na wierzchu drewniane wieko.
O procedurze identyfikacji ciał ofiar katastrofy mówił też w wywiadzie dla "Polityki" w listopadzie 2010 r. ks. Henryk Błaszczyk. "Ciała, które były rozczłonkowane, w każdej części objęte były badaniem DNA. Nie było ciała, które nie zostałoby potwierdzone badaniem DNA" - zapewnił. Proces identyfikacji rozpoczynał się od dostarczenia materiału zdjęciowego, genetycznego i z opisów z przesłuchiwania rodzin. To wszystko wprowadzane było do programu komputerowego, który zbierał w całość wszystkie informacje - powiedział.
Rozmowy z rodzinami odbywały się w obecności polskich psychologów, zaangażowano też m.in. polskie siostry zakonne pracujące w Moskwie. Nie wszystkie rodziny, które przyjechały do Moskwy, uczestniczyły w okazaniu zwłok do identyfikacji - powiedział Błaszczyk.
Po identyfikacji ciało było oznaczone numerem na pasku. Również numer trafiał na worek
Powiedział też "Polityce", że po identyfikacji był przy zamykaniu wszystkich trumien w Moskwie. "Po identyfikacji, potwierdzonej dokumentami podpisanymi przez najbliższych lub osoby przez nich upoważnione, ciało było natychmiast oznaczane nazwiskiem pisanym na pasku. Taki sam pasek był również w dokumentacji. Po modlitwie i pożegnaniu przez bliskich zaczynano przygotowywać ciało do transportu. Ciała były owijane szczelnymi workami, oznaczenie było zarówno na ciele, jak i na worku" - opisywał.
"Następnie kładziono je na wózku i wywożono do sali sprawowanego kultu (tak ją nazywano). Tam stały już trumny przygotowane przez specjalną ekipę, złożoną z żołnierzy i pracowników firmy pogrzebowej. Jeszcze raz sprawdzano nazwisko i porównywano je z listą dostarczoną przez konsula" - mówił ksiądz "Polityce".
"Następnie ciało wkładano do trumny i nie zamykano jej, gdyż musiało się jeszcze odbyć posiedzenie komisji, składającej się z przedstawicieli rosyjskiego ministerstwa spraw nadzwyczajnych, patologa sądowego, polskiego konsula oraz rosyjskiej służby granicznej. Jeszcze raz porównywano dokumenty z opisaniem ciała na worku i wtedy zezwalano na dalszą procedurę transportu, która polegała na tym, że przewożono je do pomieszczenia, gdzie było owijane w jedwabny całun do wysokości trzech czwartych ciała, a następnie otulane całunem, który był wewnątrz trumny, co tworzyło taki kokon" - relacjonował.
"Nad każdym z ciał modliliśmy się, odbywało się jego poświęcenie, wtedy też do trumny wkładałem różańce oraz pamiątki, jeżeli rodziny sobie tego życzyły. Były to listy, w tym od dzieci, obrączki ślubne, zdjęcia, pamiątki rodzinne. Wkładałem je między całun a ciało, aby były blisko zmarłego" - wyjaśniał.
"Dla wszystkich uczestniczących w identyfikacji było oczywiste, że próba ubierania ciał odzierałaby je z godności. Ubrania można było tylko ułożyć na ciałach, czyli praktycznie przykryć je, i to robiliśmy, gdy zwłoki były już owinięte w jedwabny całun. Dopiero na te ubrania nakładany był zewnętrzny całun, stanowiący wyposażenie trumny" - mówił ks. Błaszczyk.
Po modlitwie i złożeniu ubrań na ciałach trumna była lutowana
"Gdy to wszystko zrobiliśmy, trumna była przez polską ekipę komisyjnie lutowana, a potem śrubami przytwierdzano drewniane wieko. Trumny były bardzo solidne, ciężkie, miały wnętrza z blachy cynkowej. Żołnierze przenosili je do samochodu i w eskorcie policji przewożono je na lotnisko" - powiedział ks. Błaszczyk "Polityce".
We wtorek, po informacji prokuratury o zamianie ciał Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej, ks. Błaszczyk powiedział, że podczas identyfikacji w Moskwie prawidłowo wskazano ciało Anny Walentynowicz. Powiedział, że po pożegnaniu przez bliskich nikt nie miał wstępu do pomieszczenia, w którym strona rosyjska przygotowywała ciała do procedury celnej.
Ciała obu kobiet, wraz z 32 innymi, sprowadzono do Polski 15 kwietnia 2010 roku.