Donald Tusk osobiście nie zawinił. Z kolei jego syn Michał padł ofiarą "kultury sukcesu", tworzonej m.in. właśnie przez premiera. "Życzę mu, żeby wydobył się z tych problemów, bo nie jest winny temu, co teraz na niego spada ze zwielokrotnioną siłą tylko dlatego, że jest synem premiera" - mówi redaktor naczelny "Krytyki Politycznej" Sławomir Sierakowski pytany o aferę Amber Gold.

PAP: Czy sprawa Amber Gold to porażka państwa, czy też może mają rację ci, którzy twierdzą, że państwo zrobiło to, co do niego należało, a ludzie, którzy stracili swoje pieniądze, powierzając je spółce Marcina P., są ofiarami własnej chciwości i braku wiedzy ekonomicznej?

Sławomir Sierakowski: Z pewnością państwo poniosło porażkę. Ale powiedzieć tak, to nic jeszcze nie powiedzieć. Nawet z liberalnego, a właściwie neoliberalnego punktu widzenia państwo zobowiązane jest być stróżem, zakres jego ingerencji w życie obywateli jest bardzo wąski i ma pozostawić pełną swobodę gospodarczą. Ale nawet z tego punktu widzenia państwo jednej rzeczy musi bronić bardzo mocno - przestrzegania prawa. Powinno ono być jak najlepiej napisane, a więc bez luk, z czytelnymi przepisami. Po drugie, państwo powinno być bardzo sprawne.

Nie ma takiej filozofii politycznej - od lewa do prawa - która by zwalniała państwo z tej odpowiedzialności. Możemy rozmawiać dalej o tym, czy - poza obroną prawa - państwo powinno jeszcze coś więcej. Ja uważam, że tak. Natomiast w sprawie Amber Gold państwo zawiodło z punktu widzenia każdego światopoglądu. Nie okazało się nawet skutecznym stróżem prawa.

PAP: Czy można wskazać najsłabszy punkt, instytucję, osobę, która zawiodła szczególnie?

S.S.: Uważam, że premier osobiście nie zawinił. Nie widzę tego miejsca, w którym mógłby się zachować lepiej, niż się zachował. Nie jest tak, że stróżem prawa powinien być jednoosobowo Donald Tusk. Przez państwo rozumiemy przecież cały skomplikowany zestaw instytucji.

Jeśli zawiodło państwo, to raczej w tych sektorach niżej; najbardziej oczywiście prokuratura, szczególnie na poziomie lokalnym. Prokurator generalny Andrzej Seremet prawdopodobnie najwięcej zapłaci za całą tę aferę, ale jak się przyjrzeć jego kompetencjom, to one też są bardzo ograniczone. Jego wpływ na funkcjonowanie lokalnych prokuratur, na odwoływanie i powoływanie prokuratorów na kolejnych szczeblach jest bardzo ograniczony, nie leży w całości w jego bezpośrednich kompetencjach.

PAP: Co sprawa Amber Gold mówi o stanie polskiego państwa?

S.S.: Z pewnością reformy wymaga prokuratura. Naczelny prokurator powinien mieć większe kompetencje, wówczas można nałożyć na niego większą odpowiedzialność. Być może należy poszerzyć kompetencje KNF i UOKiK, które niewiele mogły uczynić ponad to, co zrobiły. Nie rozumiem natomiast zarzutów do ABW, bo ABW nie zajmuje się ściganiem przestępczości gospodarczej, o ile nie zagraża ona strategicznym interesom państwa.

Dla mnie sprawa Amber Gold to powód do rozmowy nie tylko o samym państwie, ale też o kulturze, która w tym państwie panuje. Dla mnie ciekawa jest odpowiedzialność Donalda Tuska, ale nie jako premiera, ale jednego z przedstawicieli tej części klasy politycznej odpowiedzialnej za wprowadzanie w Polsce specyficznej kultury "sukcesu", kulturowego przymusu zarabiania, dobijania się do lepszej sytuacji materialnej za wszelką cenę.

Ofiarą tego schematu jest jego syn. Historia młodego Tuska to opowieść o młodym człowieku, który zakłada rodzinę, ma dziecko, żonę, która dobrze zarabia; siostra robi karierę, jaką się powinno robić wedle obowiązującego wzorca kulturowego. Natomiast on sam nie pasuje do niego, trzyma od niego z daleka. Nie walczy o rozpoznawalność, karierę, duże pieniądze. W pewnym momencie się jednak łamie. Rzuca fajną robotę dziennikarza, która pewnie nie daje jednak wysokich zarobków, zakłada garnitur, w którym nie czuje się za dobrze, zaczyna pracować w marketingu, podpisuje umowy-zlecenie, które są pewnym symbolem tych elastycznych na siłę czasów, i w końcu strasznie się na tym wszystkim parzy.

Michał Tusk próbował stanąć poza tym narzucającym się modelem życia. Dlatego zawsze robił na mnie bardzo dobre wrażenie i życzę mu, żeby wydobył się z tych problemów, bo nie jest winny temu, co teraz na niego spada ze zwielokrotnioną siłą tylko dlatego, że jest synem premiera. Choć przecież nigdy nie korzystał z tego. To, co mu się przydarzyło, to w dużej mierze efekt ulegania temu wzorcowi, według którego trzeba mieć sukces, trzeba robić pieniądze, co niestety bardzo często zmusza do zachowań niemoralnych. Nie uważam wcale, że rynek składa się wyłącznie z oszustów. Ale ta ogromna presja na sukces, wszechobecne rządy reklamy, z czym mamy w Polsce do czynienia, to nie jest coś, co jest charakterystyczne dla całego zachodniego świata. Proszę mi wierzyć, nie ma drugiego miasta tak obłożonego reklamami jak Warszawa.



PAP: Na ile środowisko polityczne, z którego wywodzi się premier, jest odpowiedzialne za dominująca rolę tego wzorca sukcesu? Może jest to też efekt zachłyśnięcia się obywateli odzyskaną w 1989 r. wolnością, również gospodarczą?

S.S.: To prawda. Można powiedzieć, że to jest sprawa pokoleniowa. Ktoś, kto walczył z komuną, łatwo potem akceptował wszystko, co nie tylko nie było komuną, ale było jej symetrycznym przeciwieństwem. Właściwie cała Europa Środkowo-Wschodnia dokonała takiego przegięcia. Havel, Kuroń to właściwie jedyne osoby, które poza mocno krytyczną diagnozą demokracji ludowej, jednocześnie miały krytyczny dystans do demokracji liberalnej.

Charakterystyczne jest, że sprawa Amber Gold natychmiast przywołała nam słynne afery z lat 90. Nagle się przypomniał wszystkim pan Lech Grobelny. Sprawa Amber Gold od razu odniosła nas do tego, o czym mówię, czyli do narzucenia bardzo liberalnego modelu gospodarczego na społeczeństwo postkomunistyczne.

W pewnym sensie ten pęd do kariery i szybkich pieniędzy, który obserwowaliśmy w latach 90., to jest coś, co należy w tamtym kontekście zrozumieć i sobie wybaczyć. Natomiast dziwiłbym się, gdyby moje pokolenie było nadal zupełnie bezmyślnie zakochane w neoliberalizmie, skoro już wie i doświadcza, jakie są problemy z taką zupełnie spuszczoną z łańcucha gospodarką rynkową.

PAP: Wracając do roli państwa. Gdzie są granice jego ingerencji w życie obywateli? Czy powinno decydować za obywateli, co jest dla nich dobre, a co nie, na przykład zakazując palenia marihuany?

S.S.: Jedna rzecz to są granice, a druga to koncentracja tej odpowiedzialności. W jednej sferze państwo wyjątkowo mocno ingeruje w nasze życie. Nie wiadomo, z jakiego powodu pozwala pić wódkę do granic samobójstwa, a nawet czerpie z tego korzyści finansowe. Z drugiej strony, gdy chodzi o 2,8 grama marihuany, to nagle staje się niezwykle restrykcyjne.

Taka zinstytucjonalizowana hipokryzja kończy się tym, że nie dość, iż ogromne pieniądze idą na łapanie nie przestępców, ale zwykłych obywateli, to jeszcze do tego masowo łamie się im życia. Jak się już kogoś wsadzi, to się robi z niego bandytę, bo takie są konsekwencję wsadzenia młodego chłopaka do więzienia. Więzienie to jest przemoc, gwałty i konieczność przystosowania się do bandyckiego środowiska. Wyjście z więzienia oznacza ogromne problemy z pracą, z wyjazdem poza UE. Więzienie raz na zawsze zmienia życie.

W sferze swobód obywatelskich polskie państwo pozwala sobie na tak wiele, zachowuje się jak słoń w składzie porcelany, nie licząc się z konsekwencjami społecznymi i finansowymi. A z kolei, jeśli chodzi o swobodę gospodarczą, jest ona rzeczywiście posunięta do granic, za którymi jest już właściwie patologia. I co więcej to właśnie tu państwo zawiodło. Zawiodła prokuratura, która jest świetna, jeśli chodzi o prześladowanie zwykłych ludzi ze skrętem.

PAP: Z czego wynika taka dysproporcja w stopniu ingerencji państwa? Gdzie należy szukać jej źródeł?

S.S.: Ona odzwierciedla debatę na temat ustroju Polski po 1989 r., w której nie było żadnego poważnego głosu, który by równoważył neoliberalny i konserwatywny światopogląd. No i został on wprowadzony w życie bez ograniczeń. Dziś w Polsce takie słowa jak: państwo, podatki, związki zawodowe, abonament to pejoratywne słowa utożsamiane z anachronizmem, etatyzmem.

To podejście wymaga rewizji. Wyobrażam sobie, że moglibyśmy spróbować postawić granice panującej dziś w Polsce samowoli ekonomicznej. Jeśli nie chce się tego robić na sposób socjaldemokratyczny, to wymagajmy przynajmniej konsekwencji od liberalizmu ekonomicznego, który przecież obiecuje małe, ale tym bardziej sprawne państwo.

PAP: Jak to zrobić? Czy sprawa Amber Gold może stać się impulsem do tego typu przemian?

S.S.: Poważnym problemem jest klasa polityczna. Mamy ją tak skonstruowaną, że partia rządząca jest konglomeratem co popularniejszych polityków wyciągniętych - zazwyczaj przed wyborami - z innych partii. PO jest kombinacją ludzi władzy, których niewiele łączy poza władzą i rozpoznawalnością. Niestety, to plus zawiniona słabość opozycji pozwala Platformie rządzić bez specjalnej mobilizacji do końca świata.

Problem polega na tym, że w Polsce nie ma opozycji, która byłaby w stanie już nawet nie tyle stanowić rzeczywistą alternatywę, ale przynajmniej wywierać stały nacisk na rząd, zmuszać go do konstruowania lepszego prawa i sprawnego administrowania.

Jeden dramat to Amber Gold, ale drugi to debata polityczna na ten temat. Sprawa została zredukowana do pytania: czy premier kłamał czy nie kłamał? Co my się dowiemy o państwie w wyniku takiego postawienia tej sprawy? Co poprawimy?