Reformy są uciążliwe dla społeczeństwa, a ci, którzy je przeprowadzają, marnie kończą. Politycy koalicji PO – PSL zdają się wierzyć w tę obiegową prawdę i w ten sposób tłumaczą swój brak zapału do większych zmian, choć dziura w finansach publicznych sięga już 100 mld zł. Mówią: zobaczcie, jak skończył reformatorski rząd Jerzego Buzka. W istocie skończył marnie. Tyle że nie przez reformy.
FELIETON
„Niektórzy podpowiadali mi przez te ostatnie dwa lata: stań na stosie, podłóż zapałkę i zrób jakąś bolesną reformę, że wszystkim pójdzie w pięty. To nie jest polityka. Polityka polega na tym, by przeprowadzić to, co trzeba, ale przy akceptacji społecznej” – to słowa premiera Donalda Tuska. „Polska nie ma potrzeby przeprowadzania wielkich, trudnych reform” – to z kolei myśl Jana Krzysztofa Bieleckiego.
Rząd jest w trudnej sytuacji. Z jednej strony wie, że powinien przeprowadzić poważne reformy społeczno-gospodarcze, nie tylko ratujące finanse, ale też otwierając wrota do szybszego rozwoju. Z drugiej zaś jest proza życia: jesienią mamy wybory samorządowe, a w przyszłym roku parlamentarne. Trudno więc o optymistów. Stanisław Gomułka, jeden ze współautorów tzw. planu Balcerowicza, nie wierzy, że rząd zdecyduje się na radykalne ruchy. – Politycy zapominają, że ich rolą jest przekonywanie do trudnych decyzji, a nie tylko obiecywanie. Zupełnie nie wierzą w swój elektorat – mówił mi niedawno. Nie jest odosobniony.
Najbardziej irytujące jest klepanie w kółko o koniecznym przyzwoleniu społecznym, choć społeczeństwo takie przyzwolenie już dało, głosując na tych, którzy podczas wyborów obiecywali gruntowne zmiany.
Nie taki zresztą diabeł straszny. Za najbardziej krwawą uchodzi reforma emerytalna. Nie unikniemy wydłużenia wieku emerytalnego i jego zrównania w przypadku mężczyzn i kobiet. Stwierdzenie, że to bolesne, jest jednak nadużyciem. Po pierwsze, zmiany odbywałyby się stopniowo.
Żyjemy dłużej, więc czasu na odpoczynek w jesieni życia wcale nam nie ubędzie. Po drugie, dłuższa praca to wyższa emerytura. Czy reforma KRUS to taki wielki szok? Może dla grupy rolnych latyfundystów, którzy korzystają z przywilejów. Uszczelnienie systemu rentowego? Bolesne to może być co najwyżej dla naciągaczy, w sytuacji gdy mamy najniższy wskaźnik pracujących w Europie. Deregulacja gospodarki? Co najwyżej ucierpi duma części urzędników. Z kolei głębsza prywatyzacja przyniosłaby od razu duże korzyści finansowe, nie zadając cierpienia nikomu, może poza związkowcami, którzy w spółkach Skarbu Państwa robią, co chcą.
Wrażenie, że reformy są trudne i bolesne, bierze się stąd, że ci, którzy im się sprzeciwiają, są często bardzo widoczni, jak np. związkowcy. A każda władza boi się związków. Pamiętam, jak w 2005 roku przyjechali do Warszawy górnicy z kilofami i jeszcze tego samego dnia wyjechali z przywilejami.
Koronnym argumentem przeciwników szybkich zmian stał się ostatnio los rządu Jerzego Buzka. Niedawno na posiedzeniu Rady Europy sam Buzek wspominał: „Czasem nie ma wyboru i jedynie bolesne reformy pozwalają państwu przejść przez trudny okres. Jako premier Polski zrealizowałem pięć takich reform. Czasem cena polityczna, którą się płaci, jest ogromna”. Niestety były premier mylił się dwukrotnie. Doceniając wagę reform jego rządu, wcale nie były bolesne, a ich koszt polityczny był niewielki. Przepraszam, ale kto niby ucierpiał na reformie administracyjnej czy szkolnej? To nie zmiana systemu emerytalnego doprowadziła do tzw. dziury Bauca, tylko radosna twórczość socjalna posłów. Rząd AWS zapłacił najwyższą cenę za bezustanne rozłamy i walki wchodzących w jego skład partyjek i związkowców. Do przegranej przyłożyła też rękę Rada Polityki Pieniężnej, która prowadziła zbyt restrykcyjną politykę, przyczyniając się do dwuletniej stagnacji gospodarczej. Reformy nie mają z tym nic wspólnego.