Niechlujstwo dla administracji jest tym, czym piernik dla Torunia. I rzecz niewarta byłaby komentarza. Dotyczy jednak śmierci prezydenta i największej rozróby politycznej w demokratycznej Polsce.
Komisja śledcza w sprawie katastrofy smoleńskiej powołana została na podstawie rozporządzenia, które wychodzi poza ramy ustawy. Intencje mogły być jak najlepsze. Dla dodania sprawie rangi uznano, że premier powinien powołać śledczych. W świadomości społecznej niewiele to zmieniało. Obecność Tuska i tak była wyczuwalna. Ani skład komisji, ani wynik jej prac od tego nie zależał. Defekt prawny otwiera natomiast kolejny krąg spekulacji. W lawinie teorii spiskowych to jeszcze jeden wątek pozwalający kwestionować motywy działania strony rządowej. Gdzieś pomiędzy wyścigami kolumn Tuska i Kaczyńskiego do Smoleńska znajdzie się pytanie, dlaczego ministrowi obrony tak bardzo zależało na przerzuceniu odpowiedzialności na premiera, że zdecydował się podpisać nieprawne rozporządzenie. Czy już coś wiedział? A może zakładał swoją rezygnację? A może to premier chciał mieć pełną kontrolę nad obsadą komisji? Życie zwykle pisze najbardziej prozaiczne scenariusze. Miało być z przytupem, to było, a jeżeli niezgodnie z ustawą, to tym gorzej dla ustawy. Teraz politycy zainteresowani przeciąganiem awantury mogą zgłosić ustalenia komisji do TK, co da kolejne miesiące oskarżeń i otwierania nowych niedorzecznych frontów. Przypomina się sławna wypowiedź jeszcze gubernatora Reagana do Cartera po nieudanej próbie odbicia zakładników w Iranie: „Czy musiał pan wybrać akurat to miejsce na dowiedzenie nam swojego partactwa?”.