Będzie II tura wyborów. Czeka nas w niej gorące starcie Bronisława Komorowskiego z Jarosławem Kaczyńskim. Jeśli poważnie myślą o prezydenturze, muszą przejść do ofensywy. Koniec czystej kampanii
Niespodzianki nie było. Ten scenariusz przedstawiała przygniatająca większość sondaży od kilku tygodni. Jeśli jednak wierzyć jedynemu wykonywanemu wczoraj badaniu exit polls, różnica między pierwszą dwójką jest niewielka. I kwestia zwycięstwa 4 lipca jest otwarta.
Brak jednoznacznej deklaracji Polaków, zbliżające się wakacje, które mogą dodatkowo zaważyć na frekwencji – to wszystko zapowiada gorącą dogrywkę. Nie spodziewajmy się w niej programowych szczegółów. Czeka nas raczej mocno spersonalizowana i już nie tak ugrzeczniona wymiana uszczypliwości.
Trzech na czterech Polaków, którzy poszli wczoraj do urn, poparło dwóch głównych kandydatów. Ale o tym, który z nich będzie ostatecznym zwycięzcą, zadecydują ci, którzy teraz poparli Grzegorza Napieralskiego, Janusza Korwin-Mikkego, Waldemara Pawlaka czy Andrzeja Olechowskiego. Nie wiadomo, na kogo ich wyborcy postawią za dwa tygodnie. Także dlatego, że trudno znaleźć wielkie różnice między dwoma pretendentami do prezydentury.
Komorowski eliminuje do zera groźbę weta dla rządowych reform. Ale czy one w ogóle się pojawią? Kaczyński zapewnia z kolei demonopolizację władzy. Ale może też dać rządowi kolejne alibi na niereformowanie.
Marszałek jest z Platformy, która przez dwa lata nie przeprowadziła wielu potrzebnych projektów, ale poradziła sobie z pomostówkami. Jarosław Kaczyński jako premier obniżył podatki i zapewnił skuteczny system wydawania unijnych dotacji. Komorowski na sali sądowej walczył, by nie wiązać z nim słowa „prywatyzacja”. A prezes PiS jako premier praktycznie wstrzymał prywatyzację. Dlatego kilkaset tysięcy Polaków, których głos zdecyduje, kto zostanie prezydentem, przez dwa tygodnie będzie się zastanawiać, czy między nimi jest naprawdę aż tak wielka różnica. A przecież nawet w wieczór wyborczy obaj brzmieli niemal jednakowo. – Proszę wszystkich o to, aby zmobilizować się i walczyć do końca o lepszą przyszłość Polski – mówił Komorowski. – W drugiej turze dojdzie do wyboru między dwiema wizjami Polski. Musimy zwyciężyć dla Polski, dla demokracji – wtórował mu Kaczyński.
W dogrywce kandydaci nie uciekną już od debat. Nie musi to oznaczać kampanii merytorycznej. To znów może być jałowy spór, jak ten o prywatyzację szpitali. To znów mogą być puste deklaracje, czego to kandydat nie zrobi, jeśli zostanie wybrany. To mogą być dwa tygodnie przekonywania wyborców, kogo wybrać muszą, a kogo nie mogą. A nowy prezydent będzie rządzić w wyjątkowym czasie. Kryzysu w zachodniej Europie, który Polska musi wykorzystać, by gonić bogatszych. Jeśli go zmarnuje, sytuacja może się nie powtórzyć.
Komentarze(21)
Pokaż:
NajnowszePopularneNajstarszeOczywiście były, ale firmy PR doradzały kandydatom trzymanie się tzw. środka w elektoracie, co łączy się z niepodejmowaniem tematów trudnych. Jarosław Kaczyński oraz PiS w sposób radykalnie odmienny niż PO podchodzą do sprawy niezależności Instytutu Pamięci Narodowej, trudno przypuszczać, aby zmieniło się jego stanowisko co do konieczności zlikwidowania wpływu służb post-PRL-owskich na polskie życie publiczne. Jednakże tematy te raczej pomijano. Debata prezydencka była zatem płytka, nawet nudna, o czym świadczyła telewizyjna dyskusja przedstawicieli czterech ugrupowań parlamentarnych. Bardzo boleśnie tę debatę odczuli wyborcy o przekonaniach głęboko katolickich. Sprawa in vitro najbardziej odzwierciedliła brak liczenia się kandydatów z tym elektoratem, gdyż praktycznie nikt nie uzgodnił swojego zdania z oficjalnym nauczaniem Kościoła w tym względzie. Było to widać w czasie spotkania czterech kandydatów w studiu TVP (w dyskusji uczestniczyli tylko reprezentanci ugrupowań parlamentarnych, innych nie dopuszczono).
Dlaczego tak się stało? Wynikało to z faktu, że nikt o elektorat jednoznacznie katolicki nie zabiega. Brak narodowej, parlamentarnej konkurencji dla PiS i innych partii doprowadził do sytuacji, że uznano, iż ten elektorat z definicji jest już zagospodarowany, gdyż pozbawiony jest politycznej reprezentacji (alternatywy).
Równie bolesny brak dało się odczuć w sferze tematyki dotyczącej polityki międzynarodowej. Prawie w ogóle nie mówiono o przyszłości Unii Europejskiej i przyszłości Polski w Europie. Europa tymczasem stoi dziś przed kolejnym fundamentalnym wyborem kształtu tzw. procesu integracji. Wielki kryzys finansowy skłania Niemcy do lansowania zwiększenia władzy gospodarczej Brukseli nad państwami członkowskimi. Natomiast w Wielkiej Brytanii premier David Cameron publicznie deklaruje, że nie zgodzi się, aby budżet Wielkiej Brytanii był wpierw recenzowany przez komisarzy unijnych, nim trafi do brytyjskiego parlamentu. Oznaczałoby to bowiem, że kształt budżetu poszczególnych państw musiałby być pierwotnie zatwierdzany w Brukseli, suwerenność gospodarcza poszczególnych państw jeszcze bardziej zostałaby zniwelowana. Państwa UE mogą rzeczywiście przypominać coś w rodzaju dzisiejszych województw w strukturze administracyjnej państwa polskiego. Zatem dzisiejsza debata o przyszłości UE ma równie fundamentalny charakter, co niedawny problem ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Co ciekawe - temat ten w ogóle nie istniał w debacie prezydenckiej, mimo że prezydent ma realne kompetencje co do polityki zagranicznej państwa. Można by nawet rzec - jedyne istotne w sensie kreatywnym kompetencje głowy państwa.
Dlaczego więc o tak kluczowej kwestii nie dyskutowano? Bo dyskusje polityczne w Polsce już dawno straciły charakter poważnego namysłu nad rzeczywistością, a przerodziły się w czystą grę marketingową. Odbiorca przekazów medialnych jest tylko maszynką do głosowania, którą należy odpowiednio pobudzić do pożądanych zachowań (głosowań). Nad elektoratem władzę mają ośrodki medialne o preferencjach lewicowo-liberalnych.
Wyborcy o preferencjach katolicko-narodowych nie są dziś przedmiotem jakichś intensywnych starań parlamentarnych podmiotów partyjnych, co powoduje, że tematy ważne dla nich nie są dziś przedmiotem deklaracji polityków. Wydaje się, że politycy uznali, iż wyborców tych zadowolą proste chwyty, wywołujące pozytywny strumień emocji. Prawdziwa walka toczy się o sympatie elektoratu lewicowego. Wszystko to może spowodować dość szybkie przesterowanie sceny politycznej w kierunku lewicowym. Decyduje o tym sam fakt istnienia stosunkowo niewielkiej partii lewicowej na scenie parlamentarnej, a mianowicie SLD. Można by wręcz per analogiam zaryzykować twierdzenie, że dopóki na tej scenie nie pojawi się jakiś byt polityczny o jednoznacznej myśli zabarwionej tradycją chrześcijańsko-narodową, dopóty wielcy gracze nie będę w sposób wystarczający uwzględniać tego, co jest ważne dla narodowo-konserwatywnych środowisk w Polsce.
Prof. Mieczysław Ryba
To samo czeka go w grugiej!
Precz z "kaczyzmem"!
Wymazać "dziadowstwo" z historii Polski!
Pyszny jest twój kandydacik - po trupach do celu, co?
Tak wykorzystywać żałobę to hańba!
Dostanie jeszcze za swoje w drugiej turze i marsz na śmietnik historii, hehe
Na razie PRZEGRAŁ i chwała Bogu!
Precz z "kaczyzmem"!
Wymazać "dziadowstwo" z historii Polski!
A było by tak pięknie i dobrze dla Polski , gdyby nie to ambicjonalne zacięcie po przegranej Tuska z Lechem Kaczyńskim .
KIEDY CI CHŁOPCY Z POWAŻNEJ EKIPY DOROSNĄ I ZMĄDRZEJĄ ???
Chorągiewka Komorowski schowa się za fircyka Tuska i będzie ryczał z żalu.