Pogrzeb Lecha Kaczyńskiego był początkiem wielkiej narodowej dyskusji na temat wyborów prezydenckich i przyszłości kraju.
Ludzie znów poczuli się obywatelami, od których zależy przyszłość kraju. Nie wierzą jednak w to, aby polityka w Polsce mogła stać się cywilizowana i lepsza.
Czekanie: w kolejce do Pałacu Prezydenckiego, na wejściówki, na mszę, na żałobną ceremonię. Po kilka, kilkanaście godzin. To ono wyznaczyło rytm ostatnich dni. Podczas tego czekania setki tysięcy Polaków zadawało sobie pytania o przyszłość kraju, o to, co to chwilowe zjednoczenie zmieni w naszym życiu.
Rynek Główny, dziesiąta rano, niedziela. Choć do rozpoczęcia uroczystości pogrzebowych pozostały jeszcze cztery godziny, plac przed Sukiennicami powoli zapełnia się ludźmi. W oczy rzuca się kilkudziesięcioosobowa grupa górali w odświętnych ludowych strojach, ze sztandarami organizacji podhalańskich. – Musieliśmy tu przyjechać. To nasz obowiązek pożegnać prezydenta na tej ostatniej drodze. Choć nie wszyscy się z nim zgadzaliśmy politycznie, to dziś to poszło w zapomnienie – mówi Józef, jeden z górali, który przyjechał z Nowego Sącza. I tłumaczy, że ten ich przyjazd to manifest zaangażowania w życie polityczne. – Mamy nadzieję, że teraz w polityce mniej awantur będzie, a więcej autentycznej troski o państwo – dodaje towarzysząca mu Janina.
Wśród tych przyjeżdżających do Krakowa sporo jest takich osób, które jasno rozróżniają hołd dla człowieka, który był prezydentem Rzeczypospolitej, od poparcia dla idei, które reprezentował. Tak właśnie swoją obecność na krakowskim Głównym Rynku tłumaczy Agnieszka i Dennis, studenci Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. – To był reprezentant państwa. Gdyby to samo przydarzyło się Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, też byśmy przyjechali – tłumaczy Agnieszka.



Pytania o przyszłość

W pierwszych dniach żałoby ludzie tłumnie gromadzili się zdruzgotani ogromem tragedii. W ostatni weekend jednak coraz więcej osób nie tylko czciło honor zmarłych, ale także zastanawiało się nad przyszłością polskiej polityki.
Na krakowskim Rynku Głównym stoi Łukasz Radke, 30-letni mieszkaniec Piły. Razem z kolegą trzymają wielki transparent Prawa i Sprawiedliwości. Radke największą ochotę ma rozmawiać o najbliższych wyborach prezydenckich: – Nie wierzę, aby ktokolwiek mógł zagrozić zwycięstwu w wyborach prezydenckich Bronisławowi Komorowskiemu, jeśli podtrzyma swoją kandydaturę – mówi, choć prywatnie jest działaczem PiS. – Jeszcze tydzień temu większość społeczeństwa widziała w Lechu Kaczyńskim marionetkę, człowieka, który wciąż popełnia gafy. A jego brat był uważany za gorszego z obu bliźniaków. Ludzie nie zmieniają tak szybko poglądów. Od poniedziałku żałobna atmosfera opadnie – przewiduje mężczyzna.
Kazimierz Cepiga przed Sukiennicami wyróżnia się, bo jest ubrany w paradny strój górnika. Pracuje w kopalni Brzeszcze. – Jarosław Kaczyński wystartuje, to nasza jedyna szansa. Musi dokończyć dzieła brata – mówi z przekonaniem. Ale jego żona Bożena ucina: – Lepiej, aby w ogóle nie startował, bo nie ma żadnych szans. Zbyt wielu ludzi zraził. Lech Kaczyński nie był moim prezydentem. Przyjechałam ze względu na tragedię tych wszystkich ludzi – dodaje.
Piotr, wykładowca Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu, jest zdeklarowanym zwolennikiem PiS. Ale długo się zastanawia, zanim odpowie, jak tragedia pod Smoleńskiem wpłynie na polską scenę polityczną. – Miałem nadzieję, że zaniechamy dawne spory, że przynajmniej część ludzi zrozumie, gdzie leży prawda. Ale gdy wybuchł spór o Wawel, moi znajomi, którzy przed wypadkiem byli przeciwnikami Lecha Kaczyńskiego, od razu wrócili do swoich wcześniejszych poglądów – dodaje.
Jakby słysząc te słowa, kardynał Dziwisz już na początku swojej homilii nawiązuje do sporu o Wawel. I tłumaczy, że mauzoleum w krypcie królów będzie poświęcone nie tylko parze prezydenckiej, ale wszystkim, którzy zginęli w katastrofie pod Smoleńskiem, oraz zagładzie polskich oficerów przed 70 laty. – W ten sposób ukrywana prawda, która przez pokolenia dzieliła narody polski i rosyjski, będzie przemawiać do naszych serc – mówi kardynał.
Na wielkich telebimach ustawionych na Rynku tuż przed dwunastą pojawia się ogromny samolot rosyjskiego prezydenta. Po odwołaniu przylotu Baracka Obamy, Angeli Merkel i Nicolasa Sarkozy’ego Dmitrij Miedwiediew pozostał jedynym politykiem z czołówki światowych przywódców, który przyjechał pod Wawel. Przez cały dzień w relacjach telewizyjnych każdy jego krok będzie śledzony. – To premier Tusk rozpoczął proces pojednania z Rosją. Dziś przyjazd Miedwiediewa jest tego ukoronowaniem. To zwiększy szanse wyborcze Platformy – komentuje na gorąco Bartłomiej Cetera, krakowski przewodnik zagranicznych wycieczek turystycznych.



Początek polityki

Dyskusja o przyszłości Polski toczyła się też w gronie blisko stu tysięcy osób, które przybyły na ceremonię pożegnalną w sobotę do Warszawy. Kiedy marszałek Bronisław Komorowski mówił do zgromadzonego w Warszawie tłumu: „Niewiele jest takich chwil w dziejach narodu, w których wiemy i czujemy, że jesteśmy naprawdę razem. Katastrofa pod Smoleńskiem do takich chwil należała”, Janusz Wiśkowski, który razem z żoną do Warszawy przyjechał z Łodzi, pomyślał o swoim dziadku, który przed wojną był lokalnym politykiem w Warszawie, a potem walczył w powstaniu.
– Ani ja, ani moje rodzeństwo, ani żona, ani najbliżsi znajomi nie interesujemy się polityką. Nawet nie głosowałem w ostatnich wyborach prezydenckich. Teraz jednak zacząłem się zastanawiać nad odpowiedzialnością jednostek, zwykłych ludzi za losy swojego kraju. Miałem zresztą na takie rozmyślania sporo czasu – mówi Wiśkowski, który po wejściówkę do sektora obywatelskiego czekał od piątej rano. – I na pewno pójdę zagłosować w najbliższych wyborach. Choć jeszcze nie wiem na kogo – dodaje.
33-letnia Sylwia, pracująca w jednym z warszawskich wydawnictw, za ciemnymi okularami ukrywa łzy żalu. Choć stała pięć godzin w kolejce, zabrakło jej ledwie kilku minut, by dostać się do Pałacu Prezydenckiego i oddać honor prezydentowi. Dokładnie przed nią o 14.50 kordon żołnierzy przeciął stojącą od środy kolejkę. – Mimo wszystko nie żałuję, że tu przyjechałam i że stałam tyle czasu – mówi Sylwia. – Te kilka godzin dało mi sporo do myślenia. Mogłam autentycznie odczuć całą tę atmosferę, zastanowić się nad swoim życiem, nad naszym krajem – dodaje kobieta. – Wszyscy, którzy czekali w tej kolejce, na pewno myśleli o tym samym, choć nikt nie dyskutował o polityce. Nikt nie agitował za jedną czy drugą opcją. Chyba wszyscy chcieliby, by było inaczej, spokojniej, rozważniej – dodaje kobieta.
– Ciężko przewidzieć, jakie to będą wybory. Czy Komorowski zdecyduje się utrzymać swoją kandydaturę, kogo wystawi PiS, a właściwie czy będzie to Jarosław Kaczyński? – dywaguje Mateusz Turant, 47-letni bankowiec stojący wieczorem w sobotę w kolejce do katedry. Nie udało mu się dostać do Pałacu Prezydenckiego, ale liczy, że może teraz mu się poszczęści. – Sam nie wiem, na kogo wolałbym zagłosować. Najbardziej to bym chciał, żeby wreszcie była merytoryczna kampania wyborcza, a nie walka na haki – dodaje mężczyzna.
Większość z tych, którzy przybyli do Warszawy i Krakowa, nie ma jednak wielkich nadziei na to, że wynikiem tragedii będzie jakaś nagła odmiana jakości polskiej polityki. Piotrek Kosarczyk, którzy przyjechał z Łodzi na sobotnią ceremonię, mimo swojego młodego wieku – ma 18 lat – nie ma idealistycznej wizji tego, co będzie po żałobie narodowej. – To wydarzenie niczego nie zmieni w naszej rzeczywistości. Ta solidarność, którą teraz czuć, za chwilę się skończy – przekonuje.



W co chcemy wierzyć?

Katarzyna, siostra zakonna z Warszawy, nie chciała być w centrum wydarzeń. Obserwowała uroczystości z Ogrodu Saskiego. Siedziała sama na składanym krzesełku. Tu w ciszy i w spokoju zastanawiała się nad tą solidarnością. – Niestety ja widzę, że to chwilowe zjednoczenie Polaków po tragedii w Smoleńsku już się skończyło. Skończyło w momencie sporu o miejsce pochówku pary prezydenckiej. Żadnej narodowej zgody być nie może, bo to nie leży w mentalności Polaków. Nie jesteśmy do czegoś takiego zdolni – mówi siostra Katarzyna.
Adamina Szymanowska ma jeszcze inne argumenty. – Wystarczy sobie przypomnieć czas po śmierci Jana Pawła II: wielka zaduma, narodowe zjednoczenie. Ale później to momentalnie zniknęło. Teraz będzie tak samo – mówi kobieta. – Nasza polityka z natury jest drapieżna. Po momencie oddechu wszystko wróci do normy, pewnie już w prezydenckiej kampanii wyborczej – dodaje jej mąż.
68-letnia Dorota, lekarz psychiatra ze Szpitala Praskiego, której jako jednej z ostatnich udało się pożegnać prezydenta po kilku godzinach stania w kolejce, z Pałacu Prezydenckiego wychodzi zapłakana. – Ja naprawdę łatwo się nie rozklejam – zapewnia. – A tu proszę, płaczę.
Pani Dorota ma jasne wytłumaczenie, dlaczego poświęciła tyle czasu dla kilku minut pożegnania: – „Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie” – recytuje słowa pisarza Johna Donne’a będące myślą przewodnią powieści Ernesta Hamingwaya „Komu bije dzwon”. – Ja naprawdę czuję się umniejszona śmiercią tych 96 osób. I to zarówno jako człowiek, jak i obywatelka Polski. Cały czas zastanawiam się też, co możemy wynieść z tej tragedii. Może to, że prawda o Katyniu staje się na świecie znana? W to głęboko wierzę. Może to, że zmieni się jakość naszej polityki? W to chcę wierzyć – dodaje kobieta.
Blisko 100 tysięcy osób żegnało zmarłych w sobotę w Warszawie Fot. Jacek Turczyk/PAP / DGP