Jeśli rolnicy idą dziś z kobietami, przyłączają się kibice, policjanci, to już jest sprzeciw wobec autorytarnej władzy. Władzy, która się przeliczyła. Spodziewała się polaryzacji społecznej, a tu ludzie okazują jedność.
Minęło pięć lat rządów Zjednoczonej Prawicy. Jak się pani żyje w kraju rządzonym przez partię konserwatywną?
Przede wszystkim mam poczucie wielkiej straty i żałoby. Od kilku lat odczuwam rodzaj niedowierzania, że tak łatwo w Polsce demoluje się dorobek transformacji. Co jakiś czas pojawia się nadzieja, że jakoś da się odkręcić to, co zostało zepsute. Ale ponieważ naukowo zajmuję się prawicowym populizmem oraz jego związkiem z religijnym fundamentalizmem i globalną prawicą religijną, to moja nadzieja na zmianę jest być może mniejsza niż u reszty środowiska feministycznego. Po tamtej stronie jest świetnie sfinansowana i zorganizowana polityczna kampania.
Prezes PiS w wystąpieniu nawoływał zwolenników swojej partii, by wzięli udział w obronie Kościoła. A o protestach mówił: „Ten atak jest atakiem, który ma zniszczyć Polskę i doprowadzić do triumfu sił, których władza zakończy historię narodu polskiego takim, jakim dotąd go postrzegaliśmy”.
Wygląda na to, że Kaczyński chce iść w zaparte. Jest jasne, że zmierza do konfrontacji, nawołuje do przemocy. Ale też widać na prawicy nieudolne próby bezkrwawego wyjścia z sytuacji. Jarosław Gowin napisał w mediach społecznościowych, że „prawo musi stać na straży wartości, ale nie może zmuszać kobiet do heroizmu”. Jego Porozumienie postuluje teraz wprowadzenie przepisów, które „jednoznacznie chronią dzieci z zespołem Downa, a jednocześnie uwzględniają prawo do decyzji matki w skrajnych przypadkach nieuleczalnych wad letalnych dziecka, skazujących je na śmierć w trakcie ciąży lub niedługo po urodzeniu”.
Ta propozycja uspokoi tłumy?
Nie. A już z pewnością nie ukoi wściekłości młodzieży. Tu przecież chodzi o godność kobiet, o prawo do decydowania o sobie, a nie o różnicę między zespołem Downa a innymi formami uszkodzenia płodów. Efekt decyzji wydanej przez Julię Przyłębską jest podobny do akcji, która zaczęła się w USA, a potem rozlała po świecie – Black Lives Matter. To był impuls, nie przyczyna. Tak jak impulsem było zabicie przez policję George’a Floyda. Mamy w Polsce gigantyczny młodzieżowy bunt, którego pandemia nie jest w stanie wyciszyć. Przeciwnie, wielomiesięczny strach przed zakażeniem, życie w zamknięciu, niekonsekwencja działań władzy doprowadziły do zaostrzenia nastrojów. Ja jestem w grupie zagrożonej infekcją, ale kilka dni temu nie wytrzymałam. Wyszłam, po raz pierwszy od dawna. Współorganizowałam blokadę przy rondzie Waszyngtona w Warszawie. W kilkutysięcznym tłumie widziałam moich studentów. Są nieustraszeni. Ale też prawdą jest, że ryzykują mniej niż starsi.
Dlaczego protestują akurat teraz, a nie wcześniej, gdy na plakatach pojawiały się hasła obrony konstytucji, walki o praworządność?
Zeszłotygodniowa decyzja sędziów dotyka bezpośrednio kwestii związanych z seksualnością, czyli z wchodzeniem w dorosłość. Jak się ma 18–20 lat, to jest centralny życiowy temat. To nowe prawo powoduje silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej strach przed zajściem w ciążę. Ale jest też coś innego: protestująca dziś młodzież to często te same dzieciaki, które wychodziły na ulice w 2016 r. ze swoimi matkami. To dzieci Czarnego Poniedziałku, Strajku Kobiet. A protesty organizowane przez KOD to nie była ich bajka. Odstraszał ich patos, cała ta patriotyczno-postsolidarnościowa aura. Te klimaty przemawiają do mnie, bo w latach 80. brałam udział w ulicznych walkach. Jednak dziś dla młodych osób to zupełnie obcy kod kulturowy. Szkoda, że nie wykonano wtedy większej pracy, by zaktywizować młodzież. Ale nie wracajmy do tego, co było: trzeba się cieszyć, że młode pokolenie się obudziło, a nie pouczać, że tak późno. Zresztą dzisiejszych protestów nie można bezrefleksyjnie wpisywać w ciąg zdarzeń ostatnich lat.
Dlaczego?
To nie jest akcja przeciwko demontowaniu państwa przez PiS. Ona celuje bezpośrednio w Kościół. Młodzież zbuntowała się przeciwko klerowi, ma dość jego obłudy, lekcji religii w szkołach, ignorowanej przez państwo pedofilii, i całej tej bezbrzeżnej nudy, moralizatorstwa. W poprzednich protestach starano się oddzielać PiS od Kościoła – po to, by nie zrazić do siebie tych Polaków, którzy tkwią głęboko w tradycji powiązanej z religią. Tymczasem dla młodych to właśnie Kościół jest oprawcą. Kościół jest groteskowy i okrutny zarazem. Bezpośrednio przyczynił się do wyroku trybunału Julii Przyłębskiej. Ten bunt płynie od ludzi, których próbowano ochrzcić mianem „pokolenia JP II”. Dziś w Polsce dzieje się to, co w Irlandii doprowadziło do zmiany konstytucji i wykreślenia z niej zakazu aborcji.
W Irlandii w 2018 r. przeprowadzono referendum, w wyniku którego zliberalizowano przepisy mówiące o przerywaniu ciąży.
Za zmianami opowiedziało się 66,4 proc. obywateli. Kluczowa okazała się kampania w mediach społecznościowych. A dokładniej – facebookowa strona „In Her Shoes”. Zbierane tam historie kobiet – o bezduszności lekarzy, komplikacjach po powrocie z aborcji za granicą, ale też o gwałtach, kazirodztwie, przemocy – rozlały się po całym kraju. I z obiegu wirtualnego weszły w realny. Powtarzały je między sobą kobiety, powtarzali też ich bracia, mężowie, partnerzy, ojcowie. W efekcie upadł mit Kościoła jako instytucji nietykalnej. Uruchomiono empatię. Teraz, za sprawą młodego pokolenia, to samo dzieje się w Polsce.
Nie ma pani obaw, że może u nas dojść do poważnych zamieszek? A nawet – że poleje się krew?
Jest groźnie, to prawda. Do obrony Kościoła i interesów partii zaangażowani zostali neofaszyści. Kaczyński wyraźnie do nich zaapelował. Władza weszła z nimi w pełny sojusz, nikt już nie udaje, że jest inaczej. Moment, kiedy państwo daje przyzwolenie bojówkom na rękoczyny wobec protestujących, jest absolutnie przełomowy. Więc tak, zrobiło się groźnie.
A co będzie dalej?
Nie wiem. Nikt nie wie. To jest rewolucja. Zjawisko, którego przebieg ciężko zaplanować. Myślę, że dalszego ciągu boi się teraz i władza, i kobiety, które te protesty koordynują. One zresztą twierdzą, że nie koordynują, tylko „proponują” formy protestu.
Czy przywódczynie protestów mają świadomość, ile od nich zależy?
One wiedzą, co robią. Ale też nie przeceniałabym ich wpływu na to, co się dzieje. Te protesty mają swoją dynamikę. Nikt nad tym nie panuje, nikt tego nie zatrzyma. Media społecznościowe są w stanie wrzenia, czujności, słuchania się nawzajem. Każdy głos proponujący stonowanie retoryki, zalecający ostrożność, zostaje natychmiast wyśmiany. Pozytywnym zjawiskiem jest różnorodność społeczna demonstrantów. Są licealistki, studentki i dziewczyny z „ludu”. W naszej blokadzie brali udział mężczyźni o wyglądzie wskazującym na to, że wybierają się na mecz. A byli z nami. I dołączają się inne grupy – rolnicy, taksówkarze – pozornie niemające w tym interesu. Za komuny był problem ze stworzeniem sojuszu między inteligencją i robotnikami. Udało się to dopiero Solidarności. Jeśli rolnicy idą dziś solidarnie z kobietami, przyłączają się kibice, policjanci, to już jest bunt przeciwko autorytarnej władzy. Władzy, która się przeliczyła. Spodziewała się polaryzacji społecznej, a tu ludzie okazują jedność. PiS próbował wtłoczyć ludziom do głów myślenie: prawdziwi Polacy są z nami, a tam kroczy zbuntowana, karmiona obcymi hasłami bananowa młodzież. Ale to nie przeszło.
Dlaczego nie przeszło?
PiS popełnił strategiczny błąd. Wchodząc w sojusz z Kają Godek, liczył na proste przejęcie głosów Konfederacji. A stał się zakładnikiem szaleńców i fundamentalistów religijnych. Wyborcy Konfederacji, owszem, wyznają nacjonalistyczne poglądy, ale mają też matki, żony, córki. Dzięki nim wiedzą, co to znaczy zajść w ciążę i mierzyć się z ryzykiem urodzenia dziecka z trwałymi niepełnosprawnościami. To katastrofa życiowa, której ludzie mają prawo się bać. To, że do protestów dołączają się też mieszkanki wsi i małych miasteczek, powoduje, iż upada kolejny mit mozolnie budowany przez PiS – że feministki są oderwane od życia zwykłych kobiet. Otóż nie. Walka o prawa kobiet nie mieści się tylko w wielkomiejskiej bańce. Nawet w kręgach, gdzie ugruntowany jest kulturowy katolicyzm, nie ma miejsca na fundamentalizm i upodlenie kobiet w imię religijnych dogmatów.
Marta Lempart, inicjatorka i liderka Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, mówi: to jest wojna. Za nią te hasła powtarzają ludzie, którzy wychodzą na ulice.
Dobrze, że pojawiła się taka liderka. Marta Lempart ma niesłychaną charyzmę, siłę, odwagę. Ale ona nie przewodzi tej rewolucji, to raczej bunt niesie ją, jak wszystkich jego uczestników. Strajk Kobiet wyczuwa nastroje, ale ten gniew jest w ludziach. W 2016 r. do prac w sejmowej komisji przyjęto projekt ustawy zgłoszonej przez ekstremistów religijnych, która – oprócz zakazu przerywania ciąży – miała karać za aborcję lekarzy i kobiety. Kobiety się wtedy obudziły, masowo zbuntowały i wygrały z władzą. Tym razem może być inaczej, bo mamy do czynienia z dyktaturą, która wycofać się nie chce i chyba nawet nie może.
Wyprowadzili młodzież na ulice, co będzie skutkowało rozwojem pandemii – mówią krytycy tego, co się dzieje.
Tak będzie, ale odpowiedzialność, moralną i polityczną, będzie ponosić władza. Sprowokowali ten wybuch. Na ulicach mamy tłumy roztrzęsionych młodych ludzi, którzy ryzykują zakażenie, bo toczą walkę o swoją przyszłość. Konieczną walkę. Wyrok niby-trybunału może za chwilę oznaczać likwidację badań prenatalnych, do których dostęp i tak był utrudniony. Młode kobiety tracą prawo do samostanowienia, do wiedzy o swoim ciele, po prostu do opieki medycznej. Efektem będą nielegalne zabiegi, samobójstwa, dzieciobójstwa, niewyobrażalne dramaty. Z perspektywy młodego pokolenia, które nie pamięta czasów komunizmu i ograniczenia praw obywatelskich, to barbarzyństwo, coś niepojętego. Kaczyński twierdzi, że broni Polski i polskości. A przecież to jest właśnie polska młodzież. Rzecz w tym, że ona nie różni się specjalnie od tej na Zachodzie. Nie jesteśmy państwem katolickim na modłę biskupów, gdzie seks przedmałżeński to tabu, a rozwód – grzech. To nie przejdzie. Pokolenie JP II do tego nie dopuści.