Donald Trump oszukiwał Amerykanów w sprawie tego, jak dobrze mu idzie w biznesie.
Zgodnie z tym, co napisał „New York Times”, prezydent, deklarując straty, prawie nie płacił podatków. Przez dwa pierwsze lata urzędowania miał zapłacić fiskusowi po 750 dol. rocznie. Dla porównania: Clinton oddał urzędowi skarbowemu 62 tys. dol., Bush senior 100 tys., Reagan 165 tys., Bush junior ćwierć mln, a Obama aż 1,7 mln dol. Ten ostatni głównie dlatego, że na początku jego kadencji spływały tantiemy z jego książek.
Według nowojorskiego dziennika biznesy Trumpa generują prawie same straty i dlatego najprawdopodobniej przez cały czas unikał opublikowania swoich zeznań podatkowych. Ma też opiewające na 300 mln dol. kredyty, których data spłaty wypada wkrótce. Jest też w sporze z amerykańską skarbówką, czy zgodnie z prawem zażądał ulgi podatkowej w wysokości 73 mln dol. Jeśli przegra, będzie musiał zapłacić 100 mln dol. kary.
Dziennikarze NYT nie ujawniają swoich źródeł, ale twierdzą, że pozyskali dokumenty legalnie. Trzeba przyznać, że udała im się sztuka, na której poległ amerykański wymiar sprawiedliwości. W czerwcu federalny Sąd Najwyższy sprzeciwił się ujawnieniu zeznań podatkowych Trumpa, o które poprosiło kilka komisji zdominowanej przez demokratów Izby Reprezentantów.
Z ostatnich rewelacji wynika również, że Trump wykorzystuje urząd do zarabiania pieniędzy. Jego przynoszące straty hotele przyciągają teraz krajowych i zagranicznych lobbystów, którzy mają coś w pobliżu władzy do załatwienia. Zapewne temat ten będzie badany przez Kongres.
Pytanie, jak doniesienia NYT wpłyną na decyzje Amerykanów, którzy w niektórych stanach ruszyli już do głosowania w wyborach prezydenckich. Jedną z metod tzw. early voting, czyli wcześniejszego głosowania, jest osobiste stawienie się w lokalu. Oddać głos w specjalnych komisjach obwodowych można od dziewiątego września w Alabamie. 18 września taka możliwość otworzyła się dla wyborców z Minnesoty, Południowej Dakoty, Wirginii i Wyoming. Wkrótce dołączyły Vermont, Missouri, Illinois i Michigan. Kolejne stany otworzą lokale wyborcze w październiku.
Alternatywną formą jest tzw. absentee ballot, czyli głosowanie korespondencyjne. Mogą z niej korzystać np. obłożnie chorzy, ale też mieszkający czasowo za granicą lub w innym stanie. Głos można oddać poprzez przedstawiciela, przez internet albo pocztą. Zresztą trzy stany (Waszyngton, Oregon i Kolorado) w ogóle zlikwidowały komisje obwodowe i nakazały wskazywać kandydatów wyłącznie korespondencyjnie.
Na razie nie wiadomo, jak się rozkładają głosy, bo nie zostały jeszcze policzone. Ale niektóre stany podają już do publicznej wiadomości, czy karty wyborcze pobrali zarejestrowani republikanie czy demokraci. I te dane znacząco różnią się od kampanii sprzed czterech lat. W Michigan, patrząc po przynależności partyjnej, Trump wygrywał wówczas z Hillary Clinton 0,3 pkt proc. Teraz przewagę ma Biden i wynosi ona aż 12,7 pkt. O wiele więcej demokratów niż podczas poprzedniego cyklu poszło już do urn w innych kluczowych stanach: Minnesocie i Wirginii.
Wydaje się więc, że Donald Trump nie ma powodów do radości. Dlatego też zagrał va banque i zaczął sugerować, że pandemia jest okazją do masowych oszustw wyborczych. W ten sposób postawił pod znakiem zapytania kwestię, czy uzna wynik głosowania. Na pytanie dziennikarzy, czy odda władzę, jeśli przegra, odpowiedział, że zobaczy, co się wydarzy. „Głosy oddawane korespondencyjnie grożą katastrofą na wielką skalę. Jeżeli nie będziemy korzystać z tej metody i wszyscy zagłosują osobiście, to zapewniam was, że nie będzie potrzeba oddawania władzy. Będzie kontynuacja obecnej” – stwierdził prezydent. Arytmetycznie rzecz biorąc, ma rację, bo republikanie chcą głosować osobiście, a demokraci za pomocą absentee ballots. Lewicowo nastawiona część elektoratu bardziej obawia się zakażenia i skutków koronawirusa. Widać to również na szlaku kampanii. Biden surowo trzyma się zasad sanitarnych, Trump z ostentacją je lekceważy. Dlatego Trump, tak bardzo narzekając na głosy korespondencyjne, liczy, że zniechęci to zwolenników Bidena do ich oddania.
Słowa prezydenta wywołały komentarze polityków z obydwu stron sceny. „Przez 230 lat amerykańskiej historii proces przekazywania władzy przebiegał pokojowo. Jest on jednym z fundamentów naszej demokracji. Także i w tym roku obaj kandydaci będą się musieli podporządkować werdyktowi Amerykanów” – napisał na Twitterze republikański senator Rob Portman z Ohio, stanu, w jakim sondaże wskazują na statystyczny remis. Jego partyjny kolega kongresmen Brian Fitzpatrick z sąsiedniej Pensylwanii, gdzie badania opinii też pokazują, że kandydaci idą łeb w łeb, wrzucił tweeta z informacją, że zwycięzca wyborów zostanie zaprzysiężony 21 stycznia 2021 r. „Od tej zasady nie ma odwołania. I kropka” – dodał.
– Martwię się, że amerykańska demokracja jest zagrożona, jak nigdy odkąd żyjący mogą sięgnąć pamięcią. Jak dotąd złożono w sądach ponad 250 pozwów w związku z toczącymi się wyborami. O wiele więcej złożyli republikanie, którzy chcą możliwie jak najszerszego ograniczenia możliwości głosowania korespondencyjnego – mówi nam Richard Hasen, profesor prawa i specjalista od ordynacji wyborczych Uniwersytetu Kalifornii w Irvine.
W przypadku sporów prawnych przy liczeniu głosów armie prawników obu kandydatów już po wyborach zaleją sądy pozwami. Wtedy do wyboru nowego prezydenta może przysłużyć się Sąd Najwyższy. W tak drażliwej społecznie kwestii sprawa trafi w końcu przed oblicze dziewięcioosobowego gremium sędziów. W 2000 r. Sąd Najwyższy głosami pięć do czterech kazał zaprzestać kolejnego przeliczania głosów na Florydzie i w ten sposób prezydentem został George W. Bush. Dzisiaj sędziowie związani z Partią Republikańską też mają większość i będą ją mieli także w listopadzie. Do tego czasu Senat zaaprobuje konserwatywną kandydatkę Amy Coney Barrett, wskazaną przez Trumpa na miejsca zmarłej niedawno liberalnej Ruth Bader Ginsburg.
Amerykanie już głosują. Po karty częściej zgłaszali się demokraci