Alaksandr Łukaszenka ściągnął do stolicy dodatkowe siły. W sobotę w Grodnie przestrzegał przed separatyzmem i prosił swoich zwolenników, by nie dopuścili do rozbioru Białorusi. W niedzielę tłum zalał Mińsk i wygaszanie rewolucji siłą było już ryzykowne
Jeszcze przed niedzielną manifestacją w Mińsku pytaniem numer jeden na Białorusi była kwestia ustalenia, kto nad Niemnem, na Starym Moście w Grodnie rozwiesił wielką na kilkadziesiąt metrów polską flagę, a później łaził po mieście i śpiewał „Mazurka Dąbrowskiego”. W zasadzie mogła to zrobić z zaświatów nawet Eliza Orzeszkowa do spółki z wolnomularzami z grodzieńskiego Domu Masonów, mieszczącego się zresztą niedaleko kamienicy, w której urodziła się pisarka. Bo ta wielka flaga niby była, ale nikt tak naprawdę jej nie widział na pewno. Tak samo zresztą jak i nie na pewno słyszano ten polski hymn. Pogłoski od rana budowały jednak atmosferę. Miały ją budować, aż przyjedzie Alaksandr Łukaszenka i rozłamowy klimat zamieni w najprawdziwsze fakty.
W niedzielę o tym nikt już nie mówił. Po godz. 13 do centrum Mińska zaczął ściągać tłum. Na plac Niepodległości niedaleko siedziby rządu wraz z przyległymi ulicami przyszło nawet 100 tys. osób. Wyjść z niego pilnował OMON i specjalne oddziały wojsk MSW Ałmaz. O 14 chodzili jeszcze na luzie. Kręcili się wokół ciężarówek bez pełnego rynsztunku. Można było z nimi nawet porozmawiać. O 15 zaczęło się robić nerwowo, bo tłum cały czas pęczniał, a przecież rewolucja miała się już dawno skończyć. OMON na wyjazdach z placu rozmieścił samochody do rozwijania drutu kolczastego. Jednak funkcjonariusze zdawali sobie sprawę, że o ile drutu wystarczy, to tych 100 tys. osób nie da się zamknąć do kibitek, które za nimi stoją. Nawet ułamka tego tłumu. Wielu żołnierzy wojsk wewnętrznych jest z Mińska. Z położonej na obrzeżach dzielnicy Uruczcza. Jeśli przesadzą, głupio będzie patrzeć sąsiadom w twarz. I nie naprawi tego nawet premia od spanikowanego prezydenta.
Z okolic Domu Rządu tłum przeszedł pod Obelisk, czyli pomnik Mińsk Miasto Bohater, który miał być ochraniany przez zielone wojsko ‒ oddziały podlegające pod ministerstwo obrony. To tu 9 sierpnia ‒ tuż po wyborach ‒ doszło do najcięższych walk między MSW i manifestującymi. Rzeczywiście, na miejscu było widać oddziały, które mogły być regularnym wojskiem, a nie podlegać pod MSW. Jak podawali białoruscy dziennikarze, byli to żołnierze z Jednostki Wojskowej 3214. Występowała ona jednak bez oficjalnych oznaczeń. Jak zielone ludziki na Krymie. Później kolumna manifestujących ruszyła z centrum pod Pałac Niepodległości, gdzie mieści się siedziba Alaksandra Łukaszenki. Sam prezydent w teatralny sposób poleciał tam śmigłowcem. I osobiście dziękował OMON-owi, który otoczył budynek ‒ „za służbę”. Kuriozalnie ubrany w czarną kamizelkę taktyczną obiecywał, że „poradzi sobie z mityngującymi”, a funkcjonariusze mu klaskali. Wcześniej dał się nagrać z AK-47 bez magazynka ‒ niosąc go nieprofesjonalnie, machając i celując przypadkiem we współtowarzyszy. Pod Pałacem Niepodległości nie doszło do incydentów. Późnym wieczorem protest zaczął się rozpuszczać po mieście. Grupy manifestujących pojawiły się nawet na odległych osiedlach. Około 20 czasu mińskiego siły bezpieczeństwa ruszyły z centrum do koszar. Wielkiej zaczystki nie było.

Czarna sotnia

Wcześniej w sobotę na Grodzieńszczyźnie przeprowadzono manewry wojskowe z przelotami dopiero co kupionych od Rosji myśliwców. Aby udowodnić, że żaden separatyzm podsycany przez Polskę czy inne NATO nie przejdzie. Pr ezydent ‒ tradycyjnie w białej, wojskowej koszuli ‒ osobiście przyjechał do miasta na wiec ku pokrzepieniu serc. Wspierał swój przekaz, w myśl którego rewolucja wybuchła, bo sterowano nią z zewnątrz i ze wskazaniem na Polskę, jakoby zainteresowaną rozbiorem osłabionego kryzysem państwa.
‒ Ktoś nawet zaciera ręce i przypomina sobie o Kresach Wschodnich. Na zachodniej granicy jest niespokojnie, dźwięczy broń. Odbywa się ingerencja w sprawy wewnętrzne naszego suwerennego kraju ‒ krzyczał do zgromadzonych na placu Sowieckim ludzi. ‒ Wojska i specnaz powinny być na granicy, a my powinniśmy je trzymać na ulicach i placach, by zapewnić praworządność i porządek ‒ dodawał. Pokrzykiwał też coś o „czarnej sotni” (kompanii zagranicznych dywersantów), którą trzeba będzie wyłapać i surowo osądzić. Gdy o tym wspominał i gdy precyzował, jak te tajemnicze struktury siłowe są dowodzone „spod Warszawy i Wilna”, trudno było nie utracić poczucia rzeczywistości. Tym bardziej że mniej więcej w tym samym momencie po placu zaczęła krążyć plotka, że pogranicznicy białoruscy ogłosili strajk włoski.
Dla prezydenta był to jednak najprawdziwszy przekaz. Alaksandr Łukaszenka po prostu dość jasno dał w Grodnie do zrozumienia, że zagrożenie mitycznym separatyzmem może być pretekstem do wyprowadzenia na ulice wojska. A ta „flaga znad Niemna” lada dzień stanie się powodem do radykalnego dokręcenia śruby opozycji. Ultimatum zostało postawione jednoznacznie: ‒ Sobota i niedziela jeszcze będzie czasem do pomyślenia, ale w poniedziałek niech się nie obrażają. Władza powinna być władzą ‒ mówił Łukaszenka, by chwilę później wsiąść do czarnego mercedesa w towarzystwie jednego z generałów i odjechać.

Grodno Najwyższego Deszczowca

Jego zwolennicy w Grodnie, których w większości zwieziono z okolicznych miejscowości, nie do końca jednak podzielali tę fatalistyczną, rozbiorową wizję. Nawet jeśli byli z Wołkowyska, a nie z Grodna, to jeździli do Polski. Znają ją i może nawet jakoś tam lubią. Na pewno nie są „watą” ‒ jak czasami mówi się o zwolennikach starej władzy w byłym ZSRR. Raczej zasilaną z budżetówki i zależną od władzy klasą średnią. Rozumiejącą świat i to, co dzieje się dookoła.
‒ Przyjechał tu (Łukaszenka ‒ przyp. red.) obronić nas przed Polską ‒ mówi ironicznie Iryna (imię zmienione). Takim demonstrantom ‒ z placu pod sceną, na której proprezydenckie zapiewaje krzyczały, że nie pozwolą zrobić z Białorusi drugiej Jugosławii ‒ bardziej niż na dyskusjach o rozbiorze zależało na punktualnym przegrupowaniu się do autobusów, które ich tu przywiozły i czekały pod dworcem. Impreza zaczęła się ok. godz. 13 i miała potrwać do wieczora. Zakończyła się frekwencyjną klapą ok. 17. Symbolicznie pakowano też prołukaszenkowskie zielono-czerwone flagi do reklamówek z nadrukiem przypominającym Najwyższego Deszczowca z „Porwania Baltazara Gąbki”. Chwilę później centrum było puste.

Boję się wroga wewnętrznego

Jeszcze gdy po centrum Grodna kręcił się zbliżony do tysiąca tłum, zapytałam jedną z prorządowo nastawionych pań, czy jako posiadaczka polskiego paszportu w tych durnych spodenkach i butach do chodzenia po górach ‒ wyglądam na separatystkę i wichrzycielkę z czarnej sotni?
‒ Nie, nie wyglądasz ‒ odpowiedziała pani Wiera, machając republikańską flagą.
‒ Czy wobec tego pani się boi tych mitycznych separów? ‒ dopytywałam.
‒ Nie, nie boję się ‒ odpowiedziała zdecydowanie i bez namysłu.
‒ A czego się pani boi? ‒ dociskałam.
‒ Boję się „wroga wewnętrznego” ‒ odpowiedziała, śmiejąc się pod nosem i na do widzenia puściła mi oko.
Sama manifestacja w Grodnie w niczym nie przypominała tych organizowanych przez przeciwników opozycji. Dużo tu było patosu. Zapewnień o tym, że prezydent daje „ciepło i wodę”. Ale tu znów ‒ rzeczywistość sama dopisywała absurdalne puenty. Łukaszenka rzeczywiście na wiec kazał kupić ogromny zapas wody mineralnej, którą rozstawiono w różnych punktach placu z pomnikiem Lenina. Zdyscyplinowani Białorusini brali po jednej butelce. Przyglądałam się temu, a oni, nie wiedzieć czemu, pytali mnie o pozwolenie i dziękowali. Czasami zdarzał się mały biespriedieł (szaleństwo pozbawione zasad) i ktoś wziął do reklamówki zgrzewkę lub dwie, prosząc koleżankę, by pomogła spakować prezydencki towar. Gdy spytała, dla kogo właściwie tę zgrzewkę zabierają, po cichu zapewniali, że ‒ na przykład ‒ dla lekarzy z „Pierwszej Polikliniki” albo „na fermę”. W Doniecku czy Ługańsku podczas protestów w 2014 r. za takie pytania dostałoby się po prostu w twarz. Ale na Białorusi jest Europa. Nawet na wiecu dyktatora. I może właśnie dlatego nikt za tego dyktatora na tej demonstracji nie dałby się pociąć. Niewielu wierzyło też w polskich separów, którzy po nocach jak szaleni nucą „Mazurka Dąbrowskiego”. Nie było też w końcu ubeków, którzy w asyście milicjanta nagrywaliby twarze manifestujących. Prawda ‒ nie był to spontaniczny protest. Ale nie było też tradycyjnej post sowieckiej żenady do przesytu.

Białe miasto

Kamery były za to na biało-czerwono-białym proteście w Mińsku w piątek, sobotę i w niedzielę. Ilościowo ta esbecka praca się w ogóle nie spinała. Bo przecież można sfilmować twarze ludzi ustawionych na długości 13 km z Kuropat do centrum Mińska. Ale nawet jak się ich wszystkich w końcu znajdzie, to fizycznie nie da się ich zamknąć do więzienia. Po prostu nie wystarczy miejsca. Już te 7 tys., które „opracowano” po wyborach 9 sierpnia, załamało system penitencjarny. Nie pomogły nawet klatki, podobne do tych w Abu Ghrajb ‒ wystawiane na dziedzińcach aresztów śledczych. Ludzie tworzący w piątek Łańcuch Pokuty czy protestujący w sobotę i niedzielę spodziewali się tego. Nadal się nie bali, ale czuć było, że tracą powoli wiarę.
‒ Boję się, że w końcu zapukają do nas wszystkich do drzwi i nas po prostu zgwałcą ‒ przekonuje jeden z uczestników protestów. Od początku angażuje się w ruch protestu przeciw Alaksandrowi Łukaszence. Podobnie znajomy dziennikarz. ‒ W zasadzie to jestem już spakowany. Chodzą za mną. Mam walizkę gotową, gdyby chcieli mnie wyrzucić z Białorusi albo zamknąć ‒ mówi.
Jeden z demokratycznych neofitów, a do niedawna minister kultury i były ambasador w Polsce Paweł Łatuszka, potwierdził nam te obawy. Jego zdaniem Łukaszenka nie cofnie się i będzie chciał rewanżu. ‒ On nigdy nie zaakceptuje faktu, że nie jest u władzy ‒ mówi DGP Łatuszka. Czy opozycja ma wobec tego plan, co dalej? ‒ No właśnie z tym jest, jakby to powiedzieć… problem ‒ skomentował w pustym niemal sztabie przy ul. Wiery Charużej pracujący tu Siarhiej (imię zmienione).