Wreszcie – po latach wojny polsko-polskiej – znalazło się coś, co połączyło wszystkie strony politycznego sporu. Wątpliwy tryb procedowania ustawy tym razem nie wzbudził sprzeciwu większości opozycji. Nie było machania konstytucją, prób obstrukcji obrad, rytualnego głosowania przeciw lub choćby wstrzymania się od głosu (z nielicznymi wyjątkami).
Na naszych oczach rodzi się Koalicja Polskich Spraw, o której w minionej kampanii śnił Andrzej Duda. Skupiona, oczywiście, wokół projektu podwyżek dla przedstawicieli politycznych elit. Niemałych – podstawowe uposażenie parlamentarzystów wzrośnie o prawie 60 proc. (z 8 tys. zł brutto do 12,6 tys.), premiera o 100 proc. (z 11 tys. do 22 tys. zł), a wiceministrów o 113 proc. (z 8 tys. do 17 tys. zł). Więcej dostaną też samorządowcy, np. prezydent miasta będzie mógł zarobić nie 12,5 tys. zł, ale 14 tys. zł.
Żeby było jasne: tak, osoby piastujące ważne funkcje państwowe powinny więcej zarabiać, zwłaszcza wiceministrowie, którzy nierzadko wykonują większą merytoryczną pracę niż ich zwierzchnicy. Taka sytuacja prowadzi do tego, że prawdziwi fachowcy (np. wieloletni dyrektorzy ministerialnych departamentów) nie palą się do awansu na wiceministra, bo jest to finansowo nieopłacalne. W efekcie często stanowisko wiceszefa resortu traktowane jest jako możliwość dodatkowego zarobku dla posłów, którzy siłą rzeczy zaniedbują albo obowiązki parlamentarne (np. nieobecność na komisjach), albo ministerialne.
I tak: obniżka pensji parlamentarzystów i samorządowców o 20 proc. w 2018 r. była jedną z bardziej szkodliwych, antypaństwowych decyzji Jarosława Kaczyńskiego, dokonanej z chęci przykrycia wizerunkowego kryzysu wywołanego przez „aferę nagrodową” w rządzie Beaty Szydło.
Dziś pewien absmak budzi czas, w którym parlament wyszedł z inicjatywą podwyżek. Jak na złość, w dniu, gdy projekt ustawy się ukazał, GUS opublikował dane, według których PKB w II kw. br. spadł o 8,2 proc. r/r. Ale czy rzeczywiście to najgorszy czas na takie regulacje? Wizerunkowo podwyżki to zawsze trudny temat i tu dobrego czasu nigdy nie ma. Ale mamy środek wakacji, a najbliższe wybory dopiero za trzy lata. Już za miesiąc zaczniemy żyć innymi sprawami (np. rekonstrukcją rządu), więc oburzenie będzie intensywne, ale krótkie. Z tego punktu widzenia PiS wybrał doskonały moment.
I rozegrał sprawę po mistrzowsku. Zaangażował w inicjatywę opozycję, która – oskarżana o hipokryzję – weźmie na siebie większy polityczny ciężar tych podwyżek niż PiS. Partia rządząca uwzględniła w planie podwyżek np. samorządowców, co pomogło rozmyć odpowiedzialność. Jednocześnie przemycono znaczący wzrost subwencji dla partii politycznych, zagwarantowano waloryzację wynagrodzeń (poprzez odniesienie ich do pensji sędziów SN) i w końcu doceniono finansowo pierwszą damę.
To ostatnie specjalnych wątpliwości nie budzi. Pierwsza dama powinna zarabiać za pełnienie swojej funkcji. Choć można się zastanawiać, czy aż 18 tys. zł? Dlaczego to nie jedna lub dwie średnie krajowe albo kwota algorytmicznie powiązana z wynagrodzeniem, jakie pierwsza dama osiągała w ostatniej pracy? Czy przyznając tak sowite wynagrodzenie, nie powinniśmy wskazać jej zakresu obowiązków? No i na ile będzie to „rozliczalne” w przypadku modelu, jaki przyjęła Agata Kornhauser-Duda – „milczącej” pierwszej damy, unikającej medialnego rozgłosu.
Ustawą teraz zajmie się Senat. Pytanie, czy część senatorów nie wyłamie się z ustaleń między PiS a większością opozycji sejmowej. I czy skala podwyżek zaproponowana przez Sejm nie okaże się taktyką negocjacyjną, by było z czego schodzić w trakcie docierania się z opozycją senacką. Jeśli podwyżki będą skromniejsze, niech pocieszeniem dla parlamentarzystów będą słowa prezesa PiS, że „nie idzie się do polityki dla pieniędzy”.