Parasol ochronny, jaki Boris Johnson roztacza nad swoim najbliższym doradcą, może okazać się kosztownym politycznie błędem.
Skandal z udziałem Dominica Cummingsa – kontrowersyjnego zausznika premiera, określanego czasem „numerem dwa” w państwie – już odbija się w badaniach opinii publicznej. Według sondażowni Savanta ComRes, która od początku pandemii codziennie sprawdza zaufanie społeczne do najważniejszych polityków, afera kosztowała Johnsona aż 20 pkt poparcia w cztery dni (od momentu wybuchu afery w piątek wieczorem), chociaż jeszcze na początku maja oscylowało powyżej 30 proc.
Doradca znalazł się w centrum uwagi po tym, jak media przyłapały go na łamaniu zasad izolacji społecznej. Pod koniec marca Cummings wyjechał bowiem wraz z żoną i 4-letnim dzieckiem na prowincję do swoich rodziców. Jak sam tłumaczy obawiali się, że nie będą mieli z kim zostawić dziecka, w razie gdyby obydwoje zachorowali na COVID-19 (mieli takie podejrzenie). Wybrali więc izolację na prowincji, gdzie mogli oddać dziecko pod opiekę rodziców lub siostry Cummingsa.
Problem polega na tym, że w tamtym okresie rząd miał dla Brytyjczyków tylko jeden przekaz: zostańcie w domu. Znakomita większość społeczeństwa zastosowała się do niego bez dyskusji. W związku z tym na rządzących konserwatystów wylewa się teraz fala pretensji od osób, które podczas pandemii ograniczyły kontakty z rodziną, także najbliższą. Czy władzę obowiązują inne reguły – pytają.
Szczególny wariant tego pytania brzmi: czy inne reguły obowiązują samego Cummingsa? W końcu nie tylko jego przyłapano na łamaniu zasad izolacji społecznej. Dla przykładu, kiedy na początku maja okazało się, że znany epidemiolog Neil Ferguson podejmował u siebie podczas pandemii kochankę (do tego zamężną), to natychmiast pożegnał się z posadą doradcy rządowego. Profesor zasiadał w grupie ekspertów od kryzysów zdrowotnych, zresztą współtworzył wprowadzone w Wielkiej Brytanii zasady izolacji społecznej. A te mówiły jasno: jeśli para nie mieszkała ze sobą przed pandemią, to nie może się spotykać podczas.
Taki los nie spotkał jednak Cummingsa. W konserwatywnych mediach pojawiły się zresztą komentarze, że nie mógłby sobie na to pozwolić, bo bez doradcy „premier byłby jak kukiełka bez brzuchomówcy, lalka bez lalkarza”. „Cummings stworzył Johnsona. Premier zawdzięcza mu wszystko” – ocenił konserwatywny tygodnik „New Statesman”, który nazwał doradcę „oczami i uszami premiera, jego facetem od brudnej roboty i rozwiązywania problemów, sternikiem”.
W podobnym tonie wypowiada się „The Daily Telegraph”, zazwyczaj bardzo przychylny obecnemu szefowi rządu, który pracą w tytule zaczynał swój pochód do życia publicznego jako korespondent z Brukseli słynący z eurosceptycznych tekstów (a później jako felietonista). „Pomimo swojej brawury Johnson nie znosi konfrontacji. To właśnie dlatego zatrudnił Cummingsa – i dlatego go nie zwolni pomimo domagających się tego głosów” – stwierdza dziennik.
O charakterze relacji między Johnsonem i jego doradcą, a także publicznego odbioru tego duetu niech świadczy fakt, że niektóre media – w tym brukowy „Daily Mail” – nazywają Cummingsa „svengali” – w nawiązaniu do bohatera jednej z powieści z końca XIX w., który oplata sobie ludzi wokół palca, aby następnie ich wykorzystać.
Na razie szef rządu gra na zwłokę, licząc, że sprawa lada moment przycichnie, bo przykryją ją informacje z pandemicznego frontu, w tym te związane z rozmrażaniem gospodarki. Problemem może być dość głośne niezadowolenie we własnej partii, gdzie Cummings – będąc de facto outsiderem – ma wielu wrogów. Bunt jednak szefowi rządu nie grozi, bo publicznie oburzenie w związku z aferą wyraziło niecałe 30 posłów (ze stanowiska zrezygnował też jeden młodszy minister), podczas gdy rząd cieszy się większością liczącą 80 szabel.
Johnson może też liczyć na „brexitową tarczę”, która dotychczas chroniła go przed większym i mniejszymi wpadkami. Wyborcy byli mu w stanie wiele wybaczyć, ponieważ jako jedyny dawał gwarancję szybkiego wyjścia z Unii Europejskiej. Sytuacja jednak się zmieniła. Obietnica rozwodu z Brukselą została z grubsza spełniona (Wielka Brytania de iure nie jest członkiem Wspólnoty od 1 lutego), a pandemia to jednak zupełnie inna sprawa. Zwłaszcza że Zjednoczone Królestwo stało się najbardziej, obok Rosji, dotkniętym przez COVID-19 krajem w Europie.
Sprawy lokatorowi rezydencji przy Downing Street 10 (zwanej potocznie „numerem 10”) nie ułatwia również sam zausznik, który w poniedziałek podczas konferencji prasowej zwołanej celem wytłumaczenia się ze swojej podróży (ok. 420 km – mniej więcej tyle co Warszawy do Świdnicy) nie zamierzał przeprosić za swoje działania, co nie polepszyło odbioru sprawy. Wczoraj, czyli już po wystąpieniu, sondażownia YouGov opublikowała wyniki badania, z którego wynika, że 59 proc. Brytyjczyków uważa, że Cummings powinien podać się do dymisji; 27 proc., że powinien zostać – a 14 proc. nie miało zdania.
Wartości te spowodowały, że niektóre media (nawet „The Telegraph”) zaczęły wieszczyć, że afera z Cummingsem będzie dla obecnego premiera tym, czym dla Margaret Thatcher okazało się wprowadzenie podatku pogłównego w ramach reformy finansowania samorządów na przełomie lat 80. i 90. Ta zwany poll tax przyczynił się do upadku legendarnej premier, ale Johnson dotychczas wykazywał daleko idącą elastyczność, jeśli idzie o kierunek polityki. Jeśli Cummings zacznie mu ciążyć za bardzo, po prostu pożegna się z doradcą, jeśli będzie potrzeba zachowując go w niewielkiej odległości w jakiejś innej funkcji. Echa tego już można było usłyszeć: Johnson stwierdził, że jego wsparcie dla swojego doradcy nie jest „bezwarunkowe”.