Większość niemieckich polityków potępia eskalowanie sytuacji na Bliskim Wschodzie przez USA. Oprócz krytyki Berlin nie ma wiele do zaoferowania.
Rządzący w Berlinie muszą po raz kolejny odpierać krytykę, że RFN w polityce międzynarodowej odgrywa tylko rolę statysty. „Berlin z niemiecką flegmą reaguje na przemiany zachodzące w zabójczym tempie” – opisuje problem „Der Spiegel”. Dla opozycyjnych liberałów z FDP działania rządu powodują, że Niemcy stają się piłką do gry w rozgrywce innych sił. Po zabiciu irańskiego gen. Kasema Sulejmaniego przez USA za Odrą na nowo powraca problem nieprzygotowania i nieumiejętności reagowania na nowe globalne konflikty.
Proamerykanizm staje się coraz rzadszy w ławach Bundestagu. W odniesieniu do bliskowschodniej eskalacji, do solidarności z Waszyngtonem nawołuje już tylko FDP i część Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU). Socjaldemokratyczna Partia Niemiec (SPD), współkoalicjant CDU, uznała działanie Amerykanów za naruszenie prawa międzynarodowego. Również należący do SPD szef niemieckiej dyplomacji Heiko Maas, choć przede wszystkim podkreślał w ubiegłych dniach potrzebę deeskalacji, dodał, że akcja Amerykanów tego zadania nie ułatwia. W oświadczeniach niemieckich polityków brakuje jednak alternatywnych propozycji działania.
Wypowiadanie krytyki ułatwia fakt, że Donald Trump ma w Niemczech fatalną opinię. Amerykański prezydent cieszy się w RFN mniejszym zaufaniem społecznym niż tradycyjne szwarccharaktery światowej polityki: Władimir Putin, Recep Erdoğan czy nawet Kim Dzong Un. Zmienia się też percepcja Stanów Zjednoczonych. Według najnowszych badań Fundacji Körbera aż 47 proc. Niemców chce ograniczenia współpracy z USA. A co szczególnie ważne dla bieżących wydarzeń na Bliskim Wschodzie, 55 proc. Niemców chce ograniczenia roli własnego kraju w rozwiązywaniu międzynarodowych konfliktów.
Te nastroje podchwytuje lewicowa część niemieckiej opozycji. Zieloni i die Linke już zażądali wycofania żołnierzy Bundeswehry, którzy stacjonują w Iraku. Zieloni, którzy według sondaży są drugą siłą w kraju, powoli przygotowują się do współrządzenia. W polityce zagranicznej tak samo pryncypialnie odrzucają dogadywanie się z Putinem, jak dalsze poleganie na USA pod rządami Trumpa. W ich programie misje wojskowe w znacznym stopniu zastępuje pomoc rozwojowa, a o kierunkach polityki zagranicznej decyduje nie Berlin i inne europejskie stolice, ale Bruksela.
Jednak dotychczasowe próby stworzenia alternatywy dla globalnej dominacji USA przez rządy w Berlinie nie można zaliczyć do udanych. Po starcie koalicji chadeków z socjalistami na początku 2018 r. Heiko Maas obiecywał powołanie „sojuszu multilateralistów”. Niemcy miały wzmocnić relacje z mniejszymi krajami Zachodu, m.in. Australią, Francją, Japonią i Wielką Brytanią, aby przeciwdziałać nieprzewidywalności Waszyngtonu i autorytarnym zakusom Moskwy, Pekinu czy Teheranu. Dziś o planach Berlina niewielu już pamięta. A partnerzy, na których pierwotnie liczył niemiecki MSZ, są już zmęczeni tym, że gospodarczy gigant Europy obietnicy nowych struktur regulujących ład międzynarodowy nie potrafi przekuć w żadne konkretne działania.
Za wzorcowy przykład służy Francja, której prezydent Emmanuel Macron był przez pierwsze dwa lata urzędowania największym zwolennikiem uczynienia ze współpracy Berlina i Paryża nowego koła zamachowego dla Unii Europejskiej, także w sferze jej polityki zagranicznej. Po tym, jak Berlin zostawiał kolejne propozycje bez odpowiedzi, Pałac Elizejski w sprawach międzynarodowych rozpoczął grę na własną rękę, np. próbując ocieplać stosunki z Rosją i Chinami.
Również zapowiedziana przez Maasa nowa Ostpolitik nie przyniosła dotąd sukcesów. Zbliżenie krajów bałkańskich do UE, proces, na który stawiał Berlin, utrącił kilka miesięcy temu Emmanuel Macron. Zbliżenie z naszym regionem Niemcom utrudnia to, że Warszawa i Budapeszt wciąż pozostają skonfliktowane z Brukselą. Zdecydowanych tonów brakuje też w kontaktach z Rosją. Nieformalne przywództwo w tzw. formacie normandzkim, polu dialogu dla Kremla i Kijowa w sprawie konfliktu na wschodzie Ukrainy, przejął ostatnio nie kto inny, jak prezydent Macron. Berlinowi udało się przynajmniej dopilnować, że zwaśnione strony podpisały nowy kontrakt gazowy. Z jednej strony Niemcy stanęły po stronie Ukrainy i swoich unijnych partnerów, Polski i krajów bałtyckich, z drugiej – na tyle, na ile to możliwe, zachowały szansę na dobre kontakty z Rosją. Taki polityczny szpagat kończy się krytyką z obu stron.
Formułowania celów polityki zagranicznej nie ułatwia też to, że ośrodki je kształtujące są coraz częściej wykorzystywane do wewnętrznych potyczek. W październiku ub.r. minister obrony, a jednocześnie szefowa CDU Annegret Kramp-Karrenbauer zapowiedziała inicjatywę stabilizującą sytuację w Syrii. Zanim na jej temat zdążyli wypowiedzieć się sojusznicy, plan większego zaangażowania Niemiec na Bliskim Wschodzie został błyskawicznie storpedowany przez niemiecki MSZ, który znajduje się pod całkowitą kontrolą SPD. Wcześniej wewnętrzne spory miały mniejsze znaczenie, bo ostatnie słowo należało do Angeli Merkel. Ale kanclerz wraz ze zbliżającą się polityczną emeryturą dużą część polityki zagranicznej już oddała młodszemu pokoleniu. Wyjątki czyni tylko na najważniejsze okazje. Taką będzie spotkanie z prezydentem Putinem w Moskwie 11 stycznia, podczas którego omówiona zostanie sytuacja na Bliskim Wschodzie.