Pierwsze prawybory odbędą się na początku lutego i potrwają do czerwca. W listopadzie ich zwycięzca zmierzy się z Donaldem Trumpem.
Kilka dni temu z licznego grona pretendentów do nominacji w wyborach prezydenckich wycofała się kalifornijska senatorka Kamala Harris. Bo o ile jeszcze w kwietniu dawano jej szansę na zwycięstwo, to potem gwałtowny spadek poparcia zniweczył jej szanse na Biały Dom. Odchodzi z wyścigu z poparciem na poziomie 5 proc. Teraz ten kapitał będą chcieli zagospodarować pozostali w rywalizacji kandydaci demokratów.
Elektorat Partii Demokratycznej dzieli się na pięć grup. Pierwsza frakcja to ludzie lojalni wobec partyjnego establishmentu. Stanowią jakieś 30 proc. elektoratu. Są względnie konserwatywni. Najważniejsze jest dla nich logo stronnictwa, a treść wyborczej platformy to sprawa drugorzędna. Chcą przede wszystkim kontynuacji. O ile wobec mocno probiznesowej polityki Donalda Trumpa optują za zmianami w prawie podatkowym i regulacjami rynku kapitałowego, o tyle są jednak dalej kapitalistami, wierzą w liberalną tradycję, na której zbudowano Amerykę, i nie interesuje ich socjaldemokratyczna rewolucja. Ale mają oczywiście na uwadze to, że reszta będzie chciała wymusić modyfikacje w programie i są gotowi na kompromis. To w większości sieroty po Hillary Clinton. Ich wymarzonym kandydatem jest były wiceprezydent Joe Biden.
Najbardziej zideologizowaną grupą jest partyjna lewica. Stanowi mniej więcej 1/4 zwolenników stronnictwa. Ludzie ci mają dość Ameryki w dotychczasowym kształcie i z radością przywitaliby socjaldemokrację, jaką ma np. Szwecja. Partyjna lewica spośród wszystkich frakcji ma też najmniejszą wolę do zawierania kompromisów. Nie interesuje jej pragmatyzm i dylematy, czy dany kandydat jest wybieralny przez cały elektorat, czy nie. Według niej podstawowymi elementami programu Partii Demokratycznej powinna być gruntowna reforma systemu finansowego, która nie udała się za Baracka Obamy, powszechna, państwowa służba zdrowia, jak w krajach Europy, oraz podatki dla najbogatszych na poziomie 70 proc. Lewica chciałaby, żeby kandydatem został wielki przegrany prawyborów 2016 r. senator Bernie Sanders albo umacniająca się w sondażach senatorka Elizabeth Warren.
Tożsamość kolejnego kręgu jest zdeterminowana przez metrykę. To milenialsi, czyli ludzie urodzeni po 1983 r. Czasami identyfikują się z nimi xennialsi: pokolenie pośrednie między generacją X a milenialsami, a więc roczniki 1977–1983, z powodu dekoniunktury mające podobny status ekonomiczny jak młodsi. Badania tej grupy pokazują, że od regulacji rynku pracy bardziej interesuje ich sprawa upowszechnienia dostępu do edukacji (to pokolenie niemal na całe życie zadłużone z powodu kredytu na studia), równości rasowej oraz ochrony środowiska. Ich faworytem jest 37-letni Pete Buttigieg, burmistrz małego miasteczka South Bend w Indianie.
Czwarta, stanowiąca ok. 20 proc. elektoratu demokratów frakcja to Afroamerykanie. Swoje sympatie lokują po stronie kandydata, który ma realne szanse na zwycięstwo w wyborach powszechnych. Stanowią też jedną z bardziej konserwatywnych frakcji w Partii Demokratycznej. Najbardziej interesuje ich równouprawnienie własnej grupy etnicznej i dokończenie procesu walki o prawa obywatelskie. Z ostrożnością patrzą na takie sprawy jak małżeństwa jednopłciowe czy dostęp do aborcji. Większość to praktykujący członkowie kościołów i wspólnot religijnych. Dzisiaj najbliżej im do Bidena, a najdalej do Buttigiega.
Pejzaż zamykają Latynosi, w gruncie rzeczy podobni do frakcji afroamerykańskiej, ale o wiele mniej lojalni wobec Partii Demokratycznej. Oni na razie nie mają wybranego kandydata. To, co w tej kampanii będzie ich jednak mocno identyfikowało z partią, to niechęć do urzędującego prezydenta Trumpa, który z latynoamerykańskich imigrantów zrobił sobie wroga numer jeden.