„Brexit to nic innego jak wyjmowanie jajka z gotowego omletu” – tak Pascal Lamy, francuski polityk i były dyrektor generalny Światowej Organizacji Handlu określił wyjście Wielkiej Brytanii z UE. Trudno jest nie zgodzić się z tak trafnym porównaniem.

Od momentu dołączenia do grona państw unijnych, a Brytyjczykom udało się to dopiero za trzecim razem, tj. w 1973 roku, Zjednoczone Królestwo traktowało Wspólnotę przede wszystkim jako unię gospodarczą. Ponadto w najważniejszych kwestiach związanych z polityką unijną - począwszy od układu z Schengen, kończąc przestrzenią wolności, bezpieczeństwa i sprawiedliwości - Wielkiej Brytanii przysługiwała tzw. klauzula opt-out, czyli wyjątki.

Po 43 latach współpracy ze Wspólnotą na Wyspach przeprowadzono referendum, w którym obywatele zdecydowali się na rozstanie z Unią. Chcą w pełni być państwem niepodległym i ponownie walczyć o role hegemona na kontynencie.

Po trzech latach nieudanych prób wynegocjowania umowy wyjściowej, do dymisji podała się Theresa May, która w kampanii referendalnej była przeciwko brexitowi. Stanowisko premiera objął Boris Johnson, który zapowiedział, że kraj opuszcza Unię 31 października. Dla polityka jest to termin nieprzekraczalny, i nie ma znaczenia czy do rozłąki dojdzie z porozumieniem, czy bez niego. Mimo tak ambitnych planów, wygląda na to, że kancelaria premiera zapomina, iż twarde lądowanie zwiększa prawdopodobieństwo dążeń separatystycznych wewnątrz kraju.

Kolejne referendum niepodległościowe?

Im bliżej jest daty bezumownego rozstania się Wielkiej Brytanii z Unią, tym częściej Szkoci zaczynają mówić o referendum niepodległościowym. Ostatnie przeprowadzono w 2014 roku, kiedy premierem Zjednoczonego Królestwa był David Cameron.

- Aby w Szkocji zostało przeprowadzone referendum niepodległościowe, wymagana jest zgoda brytyjskiego parlamentu. Boris Johnson na razie odżegnuje się od tego pomysłu. Londyn przypomina Edynburgowi, że poprzednie referendum miało być jedynym w obecnej generacji, takie bowiem jest założenie. Jednak sytuacja polityczna w kraju sprawia, że już teraz sondaże pokazują wzrost poparcia dla szkockiej niepodległości. Badania mówią, iż 52 proc. Szkotów poparłoby niepodległość – zaznacza Jarosław Wiśniewski, ekspert ds. polityki brytyjskiej.

Pamiętać jednak warto, że mimo faktu, iż Szkocja chce pozostać w Unii, samodzielnie nie jest to potęga gospodarcza. Powrót Szkotów do UE po oderwaniu od Wielkiej Brytanii wymagałby od nich dużego wysiłku i pogodzenia się z wieloma kwestiami polityki unijnej, które prawie przez pół wieku Szkocja jako część Zjednoczonego Królestwa omijała. Przede wszystkim Bruksela naciskałaby na kwestie związane z walutą i strefą Schengen.

Jak podkreśla Jarosław Wiśniewski, z formalnego punktu widzenia od momentu ewentualnej zgody Londynu na przeprowadzenie referendum w Szkocji potrzeba około roku, bowiem nie jest to sprawa kilku tygodni, a nawet miesięcy. Boris Johnson jest mało popularny w tej części kraju, dokładnie tak samo jak Partia Konserwatywna. Analityk podkreśla - natychmiast do rozpadu Zjednoczonego Królestwa nie dojdzie, wiele aspektów formalno-prawnych po prostu na to nie pozwoli.

Johnson kontra wotum nieufności

Od momentu gdy Boris Johnson objął stanowisko premiera, brytyjska prasa nie przestaje mówić o tym, że we wrześniu polityk miałby się spodziewać wniosku o wotum nieufności. Dokument ten prawdopodobnie już leży na biurku Jeremy'ego Corbyna, lidera Partii Pracy, a zarazem największego rywala Johnsona. Opozycja zaciera ręce i czeka na odpowiedni moment.

- Jeżeli na początku września byłby przegłosowany wniosek o wotum nieufności, najszybszy możliwy termin wyborów to 24 października, czyli tydzień przed planowaną datą wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii. Załóżmy, że wniosek przechodzi i rząd nie ma większości w Izbie Gmin. W takiej sytuacji opozycja miałaby szybko przedstawić alternatywny rząd, aby móc zablokować działania Johnsona. Gdyby jednak tak faktycznie się stało , byłby to rząd chwilowy. Jego pierwszym i jedynym zadaniem byłaby prośba o wydłużenie członkostwa w Unii oraz ogłoszenie daty przyspieszonych wyborów – mówi analityk Jarosław Wiśniewski.

Nie wszystko jest jednak takie proste jak się wydaje.

- W brytyjskim prawie jest coś takiego jak Fixed-term Parliaments Act 2011. Jest to ustawa, która zakłada, że w momencie, kiedy wniosek o wotum nieufności zostanie przegłosowany, przeznaczono jest 14 dni na uformowanie nowego rządu. Przepisy ustawy nie precyzują o tym, że premier musi natychmiast podać się do dymisji. Myślę, że kancelaria Johnsona przedłużałaby ewentualną rezygnację ze stanowiska, tym samym opóźniając moment ogłoszenia wyborów. Zaznaczyć warto, że od momentu ogłoszenia wyborów do ich przeprowadzenia potrzebne jest co najmniej pięć tygodni. Wymaga to rozwiązanie parlamentu oraz przeprowadzenie najkrótszej kampanii wyborczej. Kancelaria dołoży wszelkich starań, żeby Brytyjczycy poszli do urn 1 listopada, dzień po bezumownym wyjściu z Unii – tłumaczy Wiśniewski.

Brytyjski parlament zaczyna prace 3 września i będzie obradował tylko przez dwa tygodnie. Później zaczyna się sezon jesiennych konferencji partyjnych. Izba Gmin wraca do obrad w drugim tygodniu października – parę dni przed szczytem Rady Europejskiej w sprawie brexitu i dwa tygodnie przed planowaną datą rozstania się z Unią.

Wielki Johnson małej Brytanii

W ciągu ostatnich trzech lat dyskusje dotyczące wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii sprowadzały się najczęściej do stwierdzenia ich uczestników: wiemy, że nic nie wiemy. I nie była to Sokratejska ironia.

Brytyjczycy są święcie przekonani, że to, co się dzieje obecnie na Wyspach nie jest krokiem do tyłu. Wręcz odwrotnie – jest to krok to przodu, krok w kierunku do bycia samodzielnym i niepodległym państwem. Jest to początek powrotu do roli hegemona na kontynencie.

Za czasów Theresy May brexit był raczej postrzegany jako niekończąca się historia. Po tym jak na Downing Street pojawił się Boris Johnson twarde lądowanie wydaje się być smutną rzeczywistością, która może okazać się gorsza od wcześniejszych czarnych prognoz.

Obecny premier chce zapisać się w historii złotymi zgłoskami. Odbudowa zaufania Brytyjczyków do demokracji i wieloletnich tradycji jest priorytetem jego rządu. Byleby tylko te ambicje i pochopne decyzje nie doprowadziły do tego, że wielki Johnson zostanie premierem małej Brytanii.