Bezprecedensowa sytuacja, w której Rosja sprzymierza się z Zachodem, by odsunąć od władzy prywatyzującego sobie Mołdawię oligarchę Vladimira Plahotniuca, niesie równie wiele szans, co zagrożeń. W czarnym, ale realnym scenariuszu Mołdawia skończy jako rosyjski satelita, a jej przykład posłuży za wzorcowy dla finlandyzacji Ukrainy.
Zacznijmy od opisania figur na szachownicy. Po lutowych wyborach do parlamentu dostały się cztery partie, z których najmniejszą można pominąć. Pojedynczo żadna z trzech pozostałych nie jest w stanie stworzyć rządu, za to konfiguracja dowolnych dwóch to karkołomna akrobatyka. Z jednej strony Demokratyczna Partia Mołdawii (PDM) Vladimira Plahotniuca. Oligarcha zrobił to, co na Ukrainie w latach 2012–2013 próbował Wiktor Janukowycz. Szermując prozachodnimi hasłami (tak, Janukowycz miał taki okres, choć mało kto o tym pamięta), podporządkował sobie instytucje państwowe i znaczną część biznesu, dorabiając się przezwiska „păpuşar”, lalkarz.
Plahotniuc mógł powtórzyć za Ludwikiem XIV „państwo to ja”, co po rumuńsku brzmi „statul sunt eu”. Gdy Plahotniuc kontrolował rząd, prezydentem jest Igor Dodon, przedstawiciel nominalnego zwycięzcy ostatnich wyborów, Partii Socjalistów Republiki Mołdawii (PSRM). Jest ulubieńcem Władimira Putina, gra na prorosyjskiej części elektoratu tego pękniętego geopolitycznie kraju. Ale chociaż hasła Dodona i Plahotniuca są krańcowo różne, długo łączył ich specyficzny układ: oligarcha kontroluje państwo, socjaliści mają pewien dostęp do przepływów finansowych, a ich rywalizacja to teatr niewykraczający poza retorykę. Formalna koalicja ujawniłaby ten układ, więc była mało prawdopodobna.
I wreszcie siła numer trzy: pozbawieni wsparcia biznesu, za to chętnie widziani w zachodnich ambasadach i na salonach reformatorzy, którzy przed wyborami zjednoczyli się w ramach koalicji Teraz (ACUM). Katalizatorem sojuszu były wybory mera Kiszyniowa w 2018 r. Niespodziewanie wygrał je lider jednego z ugrupowań Adrian Năstase, ale sąd unieważnił elekcję, czym pokazał, że w obronie układu ludzie Plahotniuca – którym udało się opanować i sądy – nie cofną się przed zakwestionowaniem wyników wyborów. PDM była więc dla ACUM nie do zaakceptowania jako wróg numer jeden, zaś PSRM – jako piąta kolumna Kremla.
Niespodziewanie okazało się, że bliższa koszula ciału i większym wrogiem liberałów jest jednak Plahotniuc. W międzyczasie Rosja niedwuznacznie zachęciła Dodona, by nie oponował w swoim obozie. W efekcie w sobotę ACUM i PSRM powołały rząd, na którego czele stanęła współliderka reformatorów Maia Sandu, a szefową parlamentu została socjalistka, ekspremier Zinaida Greceanîi. Kontrolowany przez Plahotniuca Sąd Konstytucyjny ogłosił, że rząd jest nielegalny, bo termin jego powołania upłynął dzień wcześniej, więc prezydent powinien ogłosić nowe wybory. Czasowo odsunął też prezydenta od pełnienia obowiązków.
Jego miejsce czasowo zajął dotychczasowy premier Pavel Filip z PDM, który rozpisał nowe wybory. Gabinet Sandu i parlament nie uznały tych decyzji. W Mołdawii panuje dwuwładza: jest stary rząd Filipa i nowy rząd Sandu, cieszący się poparciem Rosji oraz Zachodu, wyrażonym wprost poniedziałkowym wspólnym stanowiskiem władz Francji, Niemiec, Polski, Szwecji i Wielkiej Brytanii. Pytanie, czy silniejszy jest szemrany oligarcha, czy też niewidziana od 11 września 2001 r. rosyjsko-zachodnia koalicja, niebawem się rozstrzygnie. Przy czym nie to pytanie jest tu najważniejsze.
Rosja od dawna starała się przekonać Zachód do własnego planu federalizacji Mołdawii i Naddniestrza. Uregulowanie konfliktu dałoby argumenty, by podobne pomysły – atrakcyjne dla wielu uszu na Zachodzie – forsować w odniesieniu do Zagłębia Donieckiego. Problem w tym, że polityczna autonomia dla Donbasu i Naddniestrza prowadziłaby do sytuacji, w której Donieck i Tyraspol otrzymałyby prawo weta, gdyby polityczne centra chciały się nadal integrować z UE i NATO. Rosja w najgorszym razie otrzymałaby neutralnych, a w najlepszym – prorosyjskich sąsiadów. Czarny dla Kremla scenariusz, w którym Kijów i Kiszyniów na trwałe zacumowałyby w bezpiecznej przystani na Zachodzie, zostałby wykreślony z listy alternatyw.
Ryzyko tkwi w poziomie determinacji i doświadczenia. Ta pierwsza jest wyższa po stronie Rosji, dla której odwrócenie kraju, jeszcze pięć lat temu uważanego za prymusa eurointegracji wśród państw byłego ZSRR, byłoby odwróceniem trendu i ogromnym sukcesem. Doświadczenie stoi po stronie socjalistów. Wielu polityków PSRM to zaprawione w bojach dinozaury, wchodzące do zakulisowanych gierek na początku lat 2000. Łatwo im będzie ograć nowych partnerów, bo są od nich bardziej cyniczni i mniej naiwni.
Zapytałem znajomego posła ACUM, czy nie obawia się scenariusza, w którym po deplahotniukizacji kraju władza zostaje przejęta przez mających większe możliwości finansowe i polityczne socjalistów. Przyznał, że takie ryzyko istnieje, ale „najpierw musi odejść «Plah», a potem będziemy się bronić przed Rosją”. Mój rozmówca liczy, że socjaliści uznają realia i mimo retoryki nie będą parli ku wzmocnieniu więzów z Kremlem. Myślenie życzeniowe czasem się sprawdza, ale obawiam się, że to nie ten przypadek.