Bilans rządów Petro Poroszenki w stosunku do Polski to wielkie oczekiwania i jeszcze większe rozczarowanie.
Dziennik Gazeta Prawna
Po objęciu władzy przez PiS polityką wobec Kijowa zajęło się – jakkolwiek dziwnie to dziś nie zabrzmi – dwóch ukrainofilów: Krzysztof Szczerski i Witold Waszczykowski. Po drugiej stronie też była chemia. I wola dokonania nowego otwarcia w stosunkach z Polską. Jednak na kilka dni przed zaplanowanymi na najbliższą niedzielę wyborami prezydenckimi na Ukrainie, w których obecna głowa państwa Petro Poroszenko może nie przejść do drugiej tury, i na finale sejmowej kadencji PiS – zaufanie między obydwoma państwami jest bliskie zeru. Króluje hiperinflacja złożonych obietnic i niemoc w wykonaniu przynajmniej minimalnego kroku naprzód.
Ukraińcy nie rozumieją, dlaczego mają ciągle przepraszać i potępiać UPA, skoro ich prezydent w lipcu 2016 r. ukląkł w Warszawie przed pomnikiem upamiętniającym ofiary rzezi wołyńskiej. Polskie władze nie pojmują, dlaczego Kijów blokuje ekshumacje polskich ofiar z okresu I wojny światowej, a PiS jest traktowany jak ugrupowanie sezonowe, z którym nie warto nawiązywać bliższych relacji. Już nikt nie pamięta, kto pierwszy dał sygnał do batalii, po których ludzie tacy jak Szczerski i Waszczykowski lądowali blisko retoryki ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, a uznawany za pragmatycznego biznesmena Poroszenko wpisywał się w narracje budowane przez kontrowersyjnego historyka i szefa Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej (UIPN) Wołodymyra Wjatrowycza.
Na tym etapie nie da się wyjść z zapętlenia bez uczciwego resetu. Ale na taki wariant w najbliższym czasie nie ma szans. Nie sprzyja temu długi sezon następujących po sobie kampanii wyborczych – europejskiej i parlamentarnej w Polsce oraz prezydenckiej i do Rady Najwyższej na Ukrainie. Zresztą żadna ze stron takiego resetu nie oczekuje. Fikcja strategicznych stosunków na linii Kijów – Warszawa będzie trwać. Tak samo zresztą jak trwała przez niemal trzy ostatnie dekady.

Jak Duda stał się łochem

Początki PiS w relacjach z Ukrainą były obiecujące. Wiosną 2015 r. na spotkaniu z Krzysztofem Szczerskim, który szykował się właśnie do objęcia stanowiska prezydenckiego ministra odpowiedzialnego za sprawy zagraniczne, usłyszeliśmy zapewnienia, że lada dzień zostanie podjęta próba przedefiniowania tzw. formatu mińskiego decydującego o losie okupowanego przez Rosję Donbasu. Dziś pierwsze skrzypce – oprócz Ukrainy – odgrywają w nim Rosja, Niemcy i Francja. Szczerski snuł wtedy ambitne plany o międzynarodowej konferencji, na której miałyby zapadać decyzje o przyszłości toczącego się niedaleko polskich granic konfliktu.
Od tego momentu miało być tylko lepiej. Poroszenko był jednym z pierwszych przywódców, którzy zadzwonili do Andrzeja Dudy z gratulacjami po objęciu stanowiska prezydenta. Po rozmowie w sierpniu 2015 r. kancelaria Dudy wydała komunikat: „Prezydenci podkreślili konieczność wzmocnienia wysiłków na rzecz pokoju na Ukrainie z udziałem szerokiej koalicji partnerów, w tym Polski”, potwierdzając w ten sposób zapowiedzi Szczerskiego, które padły w rozmowie z DGP. Już w grudniu tego samego roku polski prezydent gościł w Kijowie. Jak wynika z naszych informacji, jednym z tematów rozmów za zamkniętymi drzwiami była propozycja wprowadzenia do ukraińskiego rządu Polaka, który zająłby się polityką rozwojową albo bezpieczeństwem. Mimo, że atmosfera była doskonała, już wówczas odbywało się wschodnie kidałowo (manipulacja i oszustwo, którym w postsowieckim kryminale posługują się grypsujący osadzeni i którą z powodzeniem stosują również politycy). Polski prezydent został potraktowany jak łoch, niegrypsujący. Poroszenko z jednej strony serwował ograne banały o strategicznej współpracy, a z drugiej prowadził ożywione rozmowy o karierze gabinetowej nad Dnieprem z politykami, którzy kwestionowali rządy PiS. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nie pochwalił się tym Andrzejowi Dudzie.
Gdy otoczenie prezydenta sugerowało wprowadzenie do ukraińskich władz Polaka, poufnymi kandydatami Poroszenki byli ludzie, którzy politykom PiS już wtedy nie podawali dłoni. Zupełnie na poważnie stanowisko premiera zaoferowano Leszkowi Balcerowiczowi. Architekt naszej terapii szokowej ostatecznie propozycję odrzucił, by wiosną 2016 r. zostać szefem doradców głowy państwa ds. reform. Jego najbliższymi współpracownikami zostali z kolei były szef MSWiA i osoba odpowiedzialna za raport po katastrofie smoleńskiej Jerzy Miller oraz publicysta „Gazety Wyborczej” Mirosław Czech. W tym samym czasie stanowisko szefa ukraińskich kolei objął kojarzony z PO Wojciech Balczun, a kilka miesięcy później szefem Ukrawtodoru, odpowiednika naszej GDDKiA, został ulubieniec PiS z czasów afery zegarkowej Sławomir Nowak (Poroszenko w gratisie przyznał mu też obywatelstwo). Żadna z wymienionych postaci nie miała poparcia polskich władz. Zresztą nikt po stronie ukraińskiej o takie nie zabiegał.
Można powiedzieć, że pomysł wprowadzenia Polaków na wysokie stanowiska na Ukrainie został zrealizowany. Tyle że nie w wariancie, o którym myślała kancelaria prezydenta. – Tu nie chodzi o to, czy mielibyśmy być za, czy przeciw Balcerowiczowi, tylko o zwykłą przyzwoitość i wiarygodność. Nie można udawać, że coś na poważnie budujemy, a na boku prowadzić niezrozumiałą grę – komentuje zbliżony do obozu władzy rozmówca DGP. – Nie wierzę, że podejmując te decyzje, nie zdawano sobie sprawy z wojny polsko-polskiej. Nie wierzę, że nie zdawano sobie sprawy, że takie gesty były policzkiem dla PiS, który wygrał wybory i miał przed sobą kilka lat rządów – dodaje.

Inni szatani byli tam czynni

W obecnym obozie władzy panuje przekonanie, że do budowania równoległych stosunków z Polską – opierając się na elitach opozycyjnych – zachęcała zblatowana z Poroszenką kanclerz Angela Merkel, która w ten sposób chciała osłabić PiS na odcinku wschodnim. Jej celem miałoby być ograniczenie możliwości manewrowych Warszawy w relacjach z Kijowem, tym bardziej że Polska szukała alternatywy dla formatu mińskiego. – Do tego celu wykorzystano również Europejską Partię Ludową – przekonuje jeden z rozmówców DGP z kręgów rządowych.
Niezależnie od tego, jak paranoicznie brzmi ta wersja, to jej znaczenie dla polityki jest ogromne. Efektem takiego przeświadczenia było przejęcie w pewnym momencie przez Polskę taktyki Poroszenki. We wrześniu 2017 r. w rzeszowskiej kawiarni Stary Piernik doszło do spotkania byłej premier Julii Tymoszenko, byłego szefa Służby Bezpieczeństwa Ukrainy Wałentyna Naływajczenki i byłego przyjaciela Poroszenki, byłego gubernatora Odessy i prezydenta Gruzji Micheila Saakaszwilego z Jackiem Saryuszem-Wolskim, któremu PiS od pewnego czasu powierzał delikatne misje. Po tym spotkaniu Saakaszwili udał się do Lwowa, by rozpocząć walkę ze „skorumpowanym reżimem Poroszenki”. Polityk pozbawiony obywatelstwa ukraińskiego przekroczył nielegalnie granicę z terytorium Polski. Można powiedzieć, że został wręcz przez nią przeniesiony na rękach przez swoich zwolenników. Po powitaniu przez mera Lwowa Andrija Sadowego schronił się w kościele ormiańskim.
Ten rewolucyjny akt strzelisty był spektakularny. W realnej polityce nie miał jednak żadnego znaczenia. Dziś Saakaszwili na Ukrainie nie istnieje. A Saryusz-Wolski, pytany przez DGP o wydarzenia z jesieni 2017 r. i grę na ukraińską opozycję, nie chce niczego komentować.
Do spotkania z Julią Tymoszenko, kwestionującą rządy Poroszenki, doszło też podczas Światowego Forum Ekonomicznego w Davos w styczniu tego roku. Najpierw Andrzej Duda wziął udział w panelu poświęconym Europie Środkowej i Wschodniej, podczas którego rozmawiał z ukraińskim prezydentem. Ale znalazł też czas na oddzielne, trwające około pół godziny, spotkanie z jego rywalką, do której urzędująca głowa państwa odczuwa głęboką niechęć od czasów pomarańczowych rządów po 2004 r. Podczas kryzysu rządowego w Kijowie w 2005 r. – gdy prezydent Wiktor Juszczenko zdymisjonował zarówno premier Tymoszenko, jak i ówczesnego sekretarza Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony, którym był obecny prezydent Ukrainy – polityczka rozpuściła pogłoski, że Poroszenko się popłakał i zasmarkał (Poroszenko twierdził, że to Tymoszenko płakała). W kulturze politycznej Ukrainy, w której centralną rolę odgrywa swoiste machismo, ujawnienie takiej słabości jest poważnym deliktem.
Jak wynika z naszych informacji spotkanie w Davos odbyło się z inicjatywy Tymoszenko. Tradycyjnie pojawiła się litania zapewnień na temat tego, jak bardzo Polska jest ważna i jak strategicznym jest partnerem. Była premier złożyła obietnicę, że jeśli zwycięży w wyborach, z pierwszą wizytą uda się do Warszawy. Dystansowała się również od polityki szefa ukraińskiego IPN Wołodymyra Wjatrowycza. Po stronie rządowej nie ma już jednak wiary w takie zapewnienia. Tymoszenko mówiła o pierwszej wizycie w Warszawie, ale jeśli zamiast tego wylądowałaby np. w Berlinie, znów pojawi się tłumaczenie: „no wiecie, tak wyszło”. Co do Ukrainy i zapewnień jej kolejnych prezydentów – niezależnie kto nim jest – nie ma już po polskiej stronie żadnych złudzeń.
Wiktor Juszczenko, przyjaciel Lecha Kaczyńskiego, obiecywał, że nie będzie nadzwyczajnego kultu Stepana Bandery, a na finale prezydentury specjalnym dekretem uczynił go Bohaterem Ukrainy. Wiktor Janukowycz miał podpisać umowę stowarzyszeniową z Unią Europejską. Zamiast tego zwodził wszystkich, by ostatecznie na szczycie w Wilnie w 2013 r. skompromitować promowany przez Polskę program Partnerstwa Wschodniego. Poroszenko jawi się na tym tle jako minimalista. Zapewniał jedynie o pragmatycznej współpracy, choć i tak nic z tego nie wyszło. Nie było po jego stronie woli, by odblokować tak prostą kwestię, jak ekshumacje prowadzone przez polski IPN. Tymoszenko w Davos mogła powiedzieć wszystko. Dowolną deklarację może złożyć też faworyt wyborów prezydenckich, komik Wołodymyr Zełenski. W relacjach z Ukrainą słowa nie mają już żadnego znaczenia.

Wojna na miny

Polskie władze przełknęły gorzką pigułkę zaserwowaną przez Poroszenkę. Ale nie zapomniały mu tego. Po doświadczeniu delikatnego kidałowa z początków prezydentury Andrzeja Dudy zaczęto usztywniać stanowisko wobec Kijowa. Zapanowało przeświadczenie, że przyjazny stosunek do elit ukraińskich został po tamtej stronie odebrany jako wyraz słabości. Równocześnie z przygotowaniami do warszawskiego szczytu NATO w 2016 r., na który miał przyjechać Poroszenko, Sejm zaczął prace nad uchwałą, która miała upamiętniać ofiary rzezi wołyńskiej. Wiosną 2016 r. doszło do serii nieprzyjemnych wydarzeń. Narodowcy zaatakowali w Przemyślu procesję ukraińską. Do Polski nie wpuszczono również zespołu Ot Vinta, który w przeszłości koncertował u nas co najmniej 16 razy. Tym razem Straż Graniczna uznała, że stanowi on „zagrożenie dla ładu i porządku publicznego”.
Najpewniej zupełnie przypadkiem na dzień przed przylotem Poroszenki do Warszawy na szczyt NATO radni Kijowa przemianowali jedną z głównych arterii stolicy na prospekt Stepana Bandery. To właśnie wtedy ukraiński prezydent postanowił wykonać spektakularny gest, który obniży temperaturę sporu. Podczas pobytu w Warszawie klęknął pod pomnikiem ofiar rzezi wołyńskiej. Pojawiły się też informacje, że jest szansa na kompromis w sprawie sejmowej deklaracji wołyńskiej. Miały ją przyjąć Sejm i ukraińska Rada Najwyższa. W polskiej wersji pisano by o ludobójstwie, w ukraińskiej – o czystce etnicznej. Rozmowy jednak upadły, a 22 lipca przyjęto wersję deklaracji najbardziej bolesną dla Kijowa.
Teraz pacyfikowaniem oburzenia miał się zająć Andrzej Duda, który 26 sierpnia 2016 r. gościł w Kijowie. Wydawało się, że podejście grypsujące przyniesie sukces. Poroszenko zabrał Dudę na spotkanie do swojej willi-pałacu w podstołecznym Kozynie. Spotkanie jak zwykle było miłe. I jak zwykle zakończyło się komunikatem, że konkrety pojawią się później. W tym wypadku z kapelusza wyciągnięto datę grudniową.
Tak jak można było się spodziewać, zimą żadnego przełomu nie było. Rok 2017 przyniósł za to kolejne tąpnięcia. W kwietniu – w ramach „czynu społecznego” – rozmontowano pomnik UPA w Hruszowicach. Polskie władze przekonywały, że zażalenia należy kierować do gminy Stubno, bo to ona była właścicielem ziemi, na której stał monument. Pojawił się argument, że jego budowa naruszyła „co najmniej 11 aktów prawnych”. W sierpniu tego samego roku w odpowiedzi na „czyn społeczny” Swiatosław Szeremeta, sekretarz ukraińskiej komisji ds. upamiętnień, zablokował prowadzone przez IPN ekshumacje ciał polskich legionistów, którzy w 1916 r. zginęli w walce z żołnierzami rosyjskimi. Symetrycznie powołał się przy tym na niedotrzymywanie przez IPN zapisów umowy międzyrządowej z połowy lat 90. Zarówno polskie, jak i ukraińskie argumenty były żałosne. Obie strony – znane z nihilistycznego podejścia do przepisów – nagle stały się wyznawcami ortodoksyjnego pozytywizmu prawnego. Prawda jest taka, że wystarczyło minimum woli politycznej, by przerwać staczanie się w rejony, z których trudno się wycofać.
Zamiast tego w październiku wicepremier ds. integracji europejskiej Iwanna Kłympusz-Cyncadze wzięła udział w odsłonięciu memoriału na Przełęczy Wereckiej upamiętniającego okres Siczy Karpackiej. Do MSZ na dywanik trafił ambasador Ukrainy w Polsce Andrij Deszczycia. Problemem była tablica z inskrypcją: „Bohaterom Ukrainy Karpackiej rozstrzelanym przez polskich i węgierskich okupantów w marcu 1939 r.” i plansze informujące o rzekomej egzekucji 600 strzelców Siczy Karpackiej przez oddział polskiego Korpusu Ochrony Pogranicza.
Ukraińcy tłumaczyli, że udział wicepremier w ceremonii nie jest polityczną manifestacją. Po prostu jej dziadek, Dmytro Kłympusz, był jednym z bohaterów Siczy Karpackiej. Ta argumentacja nie wyjaśniała pojawienia się nieprawdziwych zapisów o tym, że Polska w przeszłości okupowała Ukrainę. Nie ma też dowodów na udział żołnierzy KOP w mordzie na Ukraińcach. Szeremeta do dziś przekonuje, że zbrodnię potwierdzają dokumenty przechowywane w Archiwum Akt Nowych. Widziałem je. Są zbyt słabe i niejednoznaczne, by stawiać tak mocne oskarżenie. Stanowią początek, a nie koniec dyskusji. Nie dają nawet minimalnej podstawy do formułowania uderzających w Polskę zapisów na tablicach pamiątkowych. I to w sytuacji gdy – przynajmniej na poziomie deklaracji – szuka się z Warszawą porozumienia. To po tym incydencie MSZ rozpoczęło przygotowania do wciągnięcia Szeremety na listę osób objętych zakazem wjazdu do strefy Schengen – SIS. Oficjalnym powodem było propagowanie przez niego ideologii totalitarnych.
O tym, że Szeremeta jest na czarnej liście Waszczykowskiego, poinformowaliśmy w serwisie dziennik.pl jako pierwsi 9 listopada 2017 r. Ukraińcy nie mogli uwierzyć, że polskie MSZ zdecydowało się na taki krok. Jeden z dyplomatów w rozmowie z nami uznał to za rosyjską prowokację i doszukiwał się agentury w otoczeniu ministrów Waszczykowskiego i jego zastępcy Bartosza Cichockiego. Szefowa komisji spraw zagranicznych Rady Najwyższej Hanna Hopko przekonywała w rozmowie z DGP, że lada chwila ktoś na pewno zdementuje tę informację. Sam Szeremeta krótko po tym, jak odesłano go z punktu granicznego w Medyce podczas próby wjazdu do Polski, zaczął starać się o wizę niemiecką. Chciał za wszelką cenę udowodnić Waszczykowskiemu, że jest w stanie złamać blokadę. Udało mu się to dość szybko. W Berlinie wylądował niecały miesiąc po wpisaniu go przez Polaków do SIS. Natychmiast pochwalił się tym na swoim profilu w mediach społecznościowych. A nasz MSZ poprosiło stronę niemiecką o wyjaśnienie okoliczności, w jakich wydano mu wizę. Polskie władze mają na ten temat swoją teorię.
– Czy myśli pan, że w sumie niezbyt ważny urzędnik może iść sobie do niemieckiego konsulatu w Kijowie i dostać wizę, choć figuruje w SIS? Czy myśli pan, że Niemcy nie zaglądają do SIS przed wydaniem wizy dla osoby spoza UE? Nie ma takiej opcji. On od początku miał wsparcie administracji prezydenta. Poroszenko lobbował za nim u Niemców. Tylko dlatego dostał tę wizę – komentuje rozmówca DGP. Sam Szeremeta na łamach DGP stwierdził, że za wpisanie go na listę i oskarżenia o promowanie totalitarnych ideologii będzie się chciał sądzić. – Z tymi bzdurami, które opowiadali o mnie minister Witold Waszczykowski, wiceminister Bartosz Cichocki (obecnie ambasador w Kijowie – red.) i rzecznik MSZ, zamierzam pójść do sądu. Co prawda nie wymieniali mojego nazwiska, ale mówili o urzędnikach, którzy chodzą w esesmańskich mundurach. Nigdy takiego nie założyłem. Nigdy nawet nie byłem rekonstruktorem historycznym. Zajmuję się poszukiwaniem i pochówkiem żołnierzy różnych armii, w tym armii niemieckiej – mówił w rozmowie z DGP Szeremeta.
Oficjalne zarzuty, które mu postawiono, wciągając na listę SIS, rzeczywiście były mocno naciągane. Urzędnik nie krył niechęci do polskich narracji historycznych i odegrał kluczową rolę w zablokowaniu ekshumacji prowadzonych przez polski IPN na Ukrainie. Nie ukrywał również miłości do tradycji UPA i – najdelikatniej mówiąc – sceptycyzmu wobec Polski. Równocześnie nigdy nie przyłapano go na noszeniu munduru SS albo innego stroju nawiązującego do III Rzeszy. Polski rząd dysponował słabymi kartami. Dossier na Szeremetę stanowiło ledwie kilka zdjęć, na których widać go z osobami ubranymi w rekonstrukcyjne mundury 14 Dywizji Grenadierów Waffen SS. Zdjęcia zrobiono podczas pogrzebu ekshumowanych szczątków żołnierzy tej dywizji. Szeremeta na zdjęciach jest ubrany we współczesny amerykański mundur (maskowanie woodland), w którym trenują kadeci korpusu marines.
Oczywiście przy odrobinie dobrej woli ze strony Niemców Szeremeta nie dostałby wizy. Decyzje o wpisaniu na listę SIS zawsze są uznaniowe i w dużej mierze polityczne. Nikt nie rozlicza np. Francji z metodologii, którą stosuje wobec konkretnych duchownych muzułmańskich objętych zakazem wjazdu do strefy Schengen. Pole do interpretacji jest tutaj ogromne, a zarzut o upolitycznienie i tak upolitycznionego SIS absurdalny. Niemcy dobrej woli jednak nie chcieli wykazać, a Ukraina umiejętnie to wykorzystała, za co trudno czynić jej z tego powodu zarzut.

Sojusznik dyskontuje bezalternatywność

Kolejny rok – 2018 – rządów Poroszenki w relacjach polsko-ukraińskich upłynął pod znakiem nowelizacji ustawy o IPN. Kijów doskonale podpiął się pod narracje amerykańską i izraelską. Wyczuł, że Polska jest osłabiona i na kursie do izolacji. Niedorzeczne prawo, z którego Warszawa ostatecznie się wycofała, a którego przepisy dotyczące Ukrainy zakwestionował w styczniu tego roku Trybunał Konstytucyjny, stało się pretekstem do uderzenia.
W tym wypadku sytuacja nie była śmieszna. Była tragikomiczna. Bo przeciwnikiem Polski w wojnie o ustawę o IPN było państwo, które swoją politykę historyczną buduje w oparciu na kulcie formacji i dowódców, którzy wzięli udział w Holokauście. Ukraińska Rewolucja Narodowa 1941 r. to jeden z najmniej sklasyfikowanych okresów Zagłady. Wciąż niekompletne są badania nad pogromami we Lwowie, Tarnopolu czy Złoczowie. Nie ma jednak wątpliwości co do tego, jaką rolę odegrało w nich przywództwo, szeregowi działacze i cywile popierający rewolucję.
Do tego ten sam oficjalny Kijów, który uderzał w niemądrą nowelizację ustawy o IPN, wiosną 2015 r. przyjął regulacje, które w dużej mierze przypominają rozwiązania polskie. Uchwała o statusie prawnym i uczczeniu pamięci uczestników walk o niezależność Ukrainy w XX w. (która na Ukrainie ma moc ustawy i jest źródłem prawa) zaproponowana przez Ukraiński Instytut Pamięci Narodowej wprowadzała ogólny zapis o penalizacji „zaprzeczania faktu legalności walki o niezależność Ukrainy w XX w.”.
Wielu polskich historyków interpretowało go jako próbę zablokowania badań nad zbrodnią wołyńską czy też nad udziałem formacji ukraińskich z okresu II wojny światowej w Zagładzie. Ukraińcy przekonują, że taka interpretacja jest niewłaściwa. Dokładnie na tej samej zasadzie jak Polska przekonywała Izrael i USA, że znowelizowana ustawa o IPN nie uderzy w Jan Tomasza Grossa.

Dyplomacja zakładnikiem kampanii

Trwający rok wyborczy najpewniej sprawi, że relacje z Kijowem jeszcze się pogorszą. Przy czym uczciwie trzeba przyznać, że odpowiedzialność za ten stan leży po obydwu stronach. Nie da się obronić popularnej w Polsce tezy, że wszystkiemu jest winien PiS.
Jeden z rozmówców zajmujących się polityką bezpieczeństwa po stronie Platformy Obywatelskiej przekonuje, że tracimy sojusznika dysponującego ostrzelaną na Donbasie ponad 100-tysięczną armią, która stanowi bufor przed Rosją. Rząd i pałac prezydencki są z kolei przekonani, że nie można wiecznie żyć argumentem o ukraińskim poświęceniu w obronie Europy przed Władimirem Putinem. – Przecież oni wraz z ochłodzeniem relacji z Polską nagle nie rozbroją się, nie położą krzyżem i nie ogłoszą kapitulacji. Ukraińcy nie walczą tam dla nas czy za nas – mówi nasz rozmówca. Dodaje, że bezpieczeństwo jest wyjęte poza spory. Jako przykład podaje doprowadzenie do operacyjności brygady polsko-ukraińsko-litewskiej, której sztab jest w Lublinie i którą obecnie dowodzi Ukrainiec płk Dmytro Bratiszko.
– Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to bywało, że nasi partnerzy w Europie pytali, dlaczego na forum unijnym czy w NATO jesteśmy bardziej proukraińscy niż sama Ukraina – komentował w rozmowie z DGP Witold Waszczykowski. – Nie mieszamy się w każdą awanturę na Wschodzie. Jednak konsekwentnie wspieramy Kijów w polityce wobec Rosji – komentuje rozmówca z polskich władz. – Szkoda tylko, że każdy kolejny ukraiński prezydent wychodzi z założenia, że Polska nie ma wyjścia i zawsze będzie popierała Kijów. Niezależnie od tego, co się wydarzy na Ukrainie – dodaje. Niestety, największy problem w tym, że to prawda.
Nie da się wyjść z impasu bez uczciwego resetu. Ale na taki wariant w najbliższym czasie nie ma szans. Nie sprzyja temu długi sezon następujących po sobie kampanii wyborczych – i w Polsce, i na Ukrainie. Zresztą żadna ze stron takiego resetu nie oczekuje.