Są tacy, jednak ich nie wskażę, którzy chcą, by Algieria wróciła do lat bólu – gen. Ahmed Gaïd Salah, szef sztabu algierskiej armii, wiedział, że rodacy zrozumieją to nawiązanie do brutalnej wojny domowej z lat 90.
– Armia zagwarantuje jednak bezpieczeństwo i nie pozwoli, by kraj zamienił się w krwawą łaźnię – zapowiedział w ostatni wtorek. O tym, że to nie są czcze pogróżki, przekonują się ludzie, którzy niemal codziennie demonstrują na ulicach Algieru, Konstantyny, Satif, Tizi Wuzu czy Al-Buwajry.
Od ośmiu lat, kiedy do kraju dotarła fala niezadowolenia, którą ochrzczono później Arabską Wiosną, nie widziano takich tłumów. Zatrzymania, kontrole oraz blokady towarzyszą protestom, które zaczęły się w połowie lutego. Władze prewencyjnie zatrzymują dziennikarzy, a przed większymi akcjami mocno ograniczają prędkość internetu, by zdjęcia i filmy nie pojawiały się w mediach społecznościowych. A gdy w ostatnią sobotę siły bezpieczeństwa zorientowały się, że tłum rusza w stronę pałacu prezydenckiego, na demonstrantów wypuszczono gaz łzawiący i w końcu rozpędzono ich pałkami.
– Zmierzamy w kierunku poczty głównej, a stamtąd przed pałac. Atmosfera jest luźna, przyszło wiele rodzin, kobiet z dziećmi. Jest spokojnie – opowiadał jeden z protestujących dziennikarzowi brytyjskiego dziennika ”The Guardian„, zanim na tłum posypały się pojemniki z gazem łzawiącym. Podobno niektórzy uczestnicy marszów próbowali wręczać policjantom róże (”W Syrii też zaczęło się od róż„ – komentował potem szef algierskiego rządu Ahmad Ujahja). Ale ta sielanka była pozorna. – Lud chce upadku tego reżimu – skandowali demonstranci. – Żądamy sprawnego prezydenta, który potrafi rozmawiać z ludźmi – perorował 45-letni robotnik, który szedł wraz z innymi w tłumie w Algierze.
I ten ostatni postulat należy rozumieć dosłownie. Prezydent Abd al-Aziz Buteflika jest algierskim Breżniewem: w 2013 r. doznał udaru, po którym już nie pokazywał się publicznie. Migawki w telewizji koncentrowały się na udowadnianiu, że lider wciąż rządzi. Jednak błądzące spojrzenie, przekrzywiona głowa i milczenie podczas spotkań z innymi politykami utwierdzały jego rodaków w przekonaniu, że Buteflika niczego już nie kontroluje, zaś władzę w kraju przejęła klika, na czele której stoi młodszy brat prezydenta – Saïd.

Bohater drugiego planu

150 tys., a może nawet 200 tys. zabitych w ciągu ośmiu lat – tak zakończył się algierski eksperyment z demokracją, gdy Islamski Front Ocalenia zaczął wygrywać wybory, najpierw lokalne w 1990 r., potem pierwszą turę wyborów powszechnych w 1991 r. Drugiej nie było: armia uznała, że sprawy zaszły za daleko. Front został zdelegalizowany, umiarkowani islamiści wyjechali z kraju, ukryli się lub wylądowali za kratkami. Ich miejsce zajęli radykałowie z Islamskiej Grupy Zbrojnej (GIA).
Terroryści – wielu z nich później zasiliło szeregi dżihadystowskiej międzynarodówki – nie atakowali wojskowych. Może ze słabości, a być może wyrachowania: atak na generałów mógłby wywołać brutalną akcję odwetową. Dlatego ich ofiarami padali intelektualiści, działacze organizacji społecznych, politycy świeckich ugrupowań. ”GIA starannie wybierała ofiary, tak aby zamachy odbijały się głośnym echem„ – pisała w monografii na temat XX-wiecznej historii Algierii Aleksandra Kasznik-Christian. ”Islamiści mierzyli także w niższych urzędników, nauczycieli, kobiety, a nawet dzieci, które nie respektowały ich zarządzeń o bojkocie szkół. W 1994 r. GIA rozpoczęła niszczycielskie ataki na szkoły i uniwersytety, w ciągu kilku miesięcy paląc lub wysadzając w powietrze ok. 500 budynków. Okrutny los spotykał setki kobiet i młodych dziewcząt, porywanych, gwałconych, okaleczanych i zabijanych„ – wspomina badaczka. Rzeźnia, o której przypominają dziś przywódcy Algierii, dosięgła też cudzoziemców – francuskich zakonników, mordowanych pośród górskich odludzi, czy przypadkowych paryżan, którzy padli ofiarą zamachów terrorystycznych w połowie lat 90. GIA nie wahała się także mordować wieśniaków ani atakować w czasie ramadanu, kiedy to tradycyjnie walczący ogłaszali rozejm. Wojskowi również nie przebierali w środkach, a przemoc w ich wykonaniu była równie chaotyczna oraz przypadkowa.
W apogeum kampanii przemocy pojawił się Abd al-Aziz Buteflika. Niewiele mogło wskazywać, by miał on szansę stać się rozgrywającym w tutejszej polityce, bo apogeum jego wpływów przypadło na lata 60. i 70., kiedy był współpracownikiem niegdysiejszego towarzysza broni z czasów wojny o niepodległość – prezydenta Huariego Bumediena. Aż do jego śmierci w 1978 r. Buteflika był szefem algierskiej dyplomacji. Jednak brak mentora i tarczy, za którą można się było schronić, oznaczał kłopoty: Buteflikę oskarżono o przywłaszczenie kilkudziesięciu milionów dinarów z pieniędzy ministerstwa. Wyprowadzanie pieniędzy trwało od 1965 r. do śmierci Bumediena – antybohater tej afery ogłosił potem, że w ten sposób ”rezerwował„ środki na nowy budynek resortu. Absurd, ale nowa ekipa przymknęła na to oko: Buteflika został objęty amnestią, ale musiał oddać paszport dyplomatyczny, a potem stopniowo tracił wpływy. Człowiek, który był początkowo uważany za następcę Bumediena, w 1983 r. wyjechał z kraju.
Wojskowi ściągnęli go z powrotem w 1989 r., gdy zimna wojna miała się ku końcowi, a w kraju szykowały się demokratyczne przemiany. Gdy wybuchła wojna domowa, trzymał głowę nisko, podobno odrzucił propozycję generałów, by objąć urząd prezydenta, bo nie chciał być ich marionetką. Ale gdy w 1999 r. wreszcie wystartował w wyborach, wojskowi stali za nim murem. – Położę kres rozlewowi krwi – powtarzał w kampanii, jak wspomina politolog Louis Martinez w książce ”The Algerian Civil War„. I był to cały jego program. Według oficjalnych danych zdobył 74 proc. głosów. Trudno podważyć ten wynik, bo wszyscy rywale wycofali się jeszcze przed głosowaniem, twierdząc, że spodziewają się fałszerstw.
Tak czy inaczej, Buteflika był zapowiedzią nowego. ”Zmiany w kierownictwie armii, ogłoszone w lutym 2000 r., były największym przemeblowaniem dowództwa od grudnia 1988 r.„ – pisał w książce ”The Battlefield Algeria„ Hugh Roberts, znawca regionu oraz wieloletni analityk International Crisis Group. Usunięto dowódców czterech z sześciu okręgów wojskowych, a także dowódców marynarki wojennej, żandarmerii, gwardii republikańskiej i akademii wojskowej. Za tym szły inne działania: specjalne ustawy o pojednaniu i zgodzie obywatelskiej, amnestia dla bojowników islamskich, którzy nie popełnili najcięższych zbrodni, zalegalizowanie statusu języka berberyjskiego jako języka oficjalnego, Karta pokoju i narodowego pojednania przyjęta w 2005 r. Nowy przywódca dostał wsparcie Unii Europejskiej, która zgodziła się na umowę stowarzyszeniową z Algierią.
Choć mało kto nazwałby rządzony przez Buteflikę kraj państwem przyjaznym turystom czy z kwitnącą gospodarką – to przynajmniej przestali ginąć ludzie. A prezydent zapewniał sobie reelekcje bez większych problemów, choć rodacy patrzyli na zabiegi władz z coraz większym niesmakiem.

Brat wygryzł Boga

Niesmak wezbrał na początku 2011 r., gdy Algierczycy zobaczyli w telewizji, jak padają sąsiednie reżimy. ”Po części naśladowali rewolucję w Tunezji, ale w sporej mierze demonstrowanie w ostatnich latach stało się w tym kraju codziennością„ – pisze prof. Marc Lynch z George Washington University w analizującej Arabską Wiosnę książce ”The Arab Uprising„. ”Od dłuższego czasu lamentowano nad gigantycznym bezrobociem, walczącą o przetrwanie klasą średnią, oderwanymi od realiów elitami i wszechogarniającą korupcją„ – kwitował. Ale krew zagotowała w ludziach się na wieść o podwyżkach cen najważniejszych produktów, m.in. żywności. Nie po raz pierwszy młodzi Algierczycy protestowali wówczas przeciw kosztom życia, nie pierwszy raz maszerowano ulicami i demolowano policyjne posterunki. ”To nie był kraj jak Tunezja czy Libia, gdzie przed laty zmiażdżono jakikolwiek opór„ – wskazuje Lynch. Jak podkreśla, algierska policja tłukła demonstrantów i zatrzymywała, ale ani razu nie posunęła się do tego, by kogoś zabić. W efekcie, gdy prezydent Tunezji uciekł z kraju, a Libia osunęła się w otchłań krwawej wojny domowej – to w Algierii protesty wygasały.
Zresztą Buteflika nie pozostał bierny. – Czas mojego pokolenia dobiega końca. Pora przekazać pałeczkę młodszym – zarzekał się w 2012 r. Posypały się obietnice ”wzmocnienia demokracji„. Najważniejszą z nich – i jedyną zrealizowaną – było zniesienie stanu wyjątkowego, obowiązującego przez ostatnie 19 lat. Z niezbyt przejrzystych zapowiedzi Butefliki wynikało, że zmiany mogą objąć m.in. wprowadzenie limitu kadencji prezydenta, umożliwienie uczestnictwa w polityce formacjom tworzącym pozaparlamentarną opozycję (dopuszczenie do polityki ugrupowań religijnych), a także liberalizację polityki wewnętrznej. Ale kluczowym dla uśmierzenia protestów ruchem było wycofanie się z podwyżek cen.
Bez względu na sytuację prezydent był już wówczas w kiepskim stanie. Pierwszy raz trafił do szpitala w 2005 r. i od tamtej pory pojawiał się publicznie bardzo rzadko. Ujawnione kilka lat później depesze dyplomatyczne zawierały spekulacje, że cierpi na raka układu trawiennego. A w 2013 r.– kiedy doznał udaru – na cztery miesiące trafił do jednej z paryskich klinik. Takie zniknięcia zaczęły się powtarzać regularnie, w 2014 r. wygłosił – jak się miało okazać, ostatnie – krótkie przemówienie dziękczynne po wygranej reelekcji. Aż nadszedł początek 2016 r., kiedy to zniknął definitywnie, nawet niektórzy z bliskich współpracowników przestali go spotykać. Brytyjski tygodnik ”The Economist„ spekulował, że Buteflika komunikuje się z otoczeniem za pomocą listów, bo nie jest w stanie wypowiedzieć choćby słowa.
Przez te ostatnie lata uznawano, że to już koniec: prezydent poruszał się na wózku inwalidzkim, nie rozmawiał z rodakami ani współpracownikami. Spodziewano się, że jego otoczenie zacznie promować następcę. Ku zdumieniu Algierczyków w zeszłym roku Buteflika znowu zaczął się pojawiać: przywieziono go na ceremonię otwarcia nowych stacji metra w stolicy oraz na plac budowy Wielkiego Meczetu Algieru – w założeniu trzeciej pod względem wielkości świątyni muzułmańskiej na świecie. To był jednoznaczny sygnał: następcy nie będzie, półprzytomny prezydent zawalczy o piątą kadencję. Podejrzenie stało się faktem, gdy zarejestrowano jego kandydaturę. O ironio, nawet tego Buteflika nie był już w stanie zrobić osobiście.
Ale też nie musiał. W kręgu ”le pouvoir„, czyli Władzy, jak nazywają otoczenie schorowanego prezydenta Algierczycy, toczy się bezwzględna walka o schedę. Jej głównym bohaterem jest Saïd Buteflika – o ponad 20 lat młodszy brat prezydenta, kopia Abd al-Aziza sprzed kilku dekad. Choć Saïd tylko ”doradza„, to w istocie pełni kluczową funkcję – odpowiada za relacje przywódcy ze światem. I wygląda na to, że od kilku lat wycina ze szczytów władzy potencjalnych rywali, zwłaszcza wojskowych. W 2015 r. ofiarą walki buldogów padł wpływowy szef specsłużb Mohamed Mediene, nazywany w kraju ”Bogiem Algierii„. Miała to być przygrywka przed podporządkowaniem wywiadu urzędowi prezydenta zamiast sztabowi armii. Dwa lata temu młodszy Buteflika miał też doprowadzić do dymisji nadmiernie samodzielnego premiera.
W tej grze nie chodzi o to, by nie dopuścić do władzy opozycji – ta i tak jest słaba, częściowo wplątana w relacje z islamistycznym półświatkiem, co jest nie do zaakceptowania zarówno dla establishmentu, części Algierczyków, jak i wreszcie dla świata. Saïd Buteflika musi osłabić wojskowych oraz potencjalnych rywali ze świata biznesu – bowiem nie brak w Algierii bogatych i wpływowych magnatów, gotowych kupić sobie poparcie i wpływy, a co za tym idzie, zbudować koalicję zdolną odsunąć Władzę od – nomen omen – władzy.

Algierska teoria decydującego momentu

Uczestnikom tych zakulisowych batalii umyka jeden szczegół: choć demokratyczny eksperyment w Algierii skończył się jatką, zostało z niego więcej niż ktokolwiek chciałby przyznać – chęć decydowania o własnym losie niewiele ustępuje strachowi przed powtórką z wojny domowej. A u młodych Algierczyków (70 proc. populacji kraju to osoby przed trzydziestką) przeważa strach, dla młodych wojna jest abstrakcyjną opowieścią pokolenia rodziców, za to 30-procentowe bezrobocie – codziennym doświadczeniem.
Algieria nie jest kojarzona z naftokracjami, ale z pewnością można ją do tej grupy zaliczyć. Ropa odpowiada za 98 proc. eksportu, 70 proc. wpływów podatkowych i połowę PKB. ”Od czasu, kiedy w 2014 r. załamały się ceny tego surowca, model gospodarczy przyjęty po zażegnaniu wojny domowej staje się nie do utrzymania„ – przestrzega International Crisis Group w opublikowanej pod koniec ubiegłego roku analizie. ”Pomimo powtarzanych obietnic reform, system polityczny pozostaje sparaliżowany„ – dorzucają analitycy organizacji. Mieszanka ostrzeżeń przed ponownym wybuchem wojny domowej i obietnic przestaje działać.
Co więcej, w przeciwieństwie do Arabskiej Wiosny, tym razem reżim może nie przetrwać. W ostatni weekend doszło do tragicznego incydentu: w zamieszkach w stolicy zginął mężczyzna – nie anonimowy uczestnik protestów, a syn pierwszego w historii Algierii premiera, Hassan Benkhedda. Wieści o jego śmierci lotem błyskawicy rozeszły się w mediach społecznościowych, zareagowały też służby bezpieczeństwa i ministerstwo spraw wewnętrznych, zrzucając winę na ”niezwiązanych z demonstracjami bandytów„.
Dramatyczny incydent może jeszcze przerodzić się w symbol protestów i tak jak samospalenie handlarza owocami w Tunezji czy rozpędzenie protestu krewnych ofiar reżimu w libijskim Bengazi w lutym 2011 r. stać się zarzewiem znacznie gorętszego buntu. – Algierczycy wyciągnęli wnioski z Arabskiej Wiosny i nie powtórzą błędów popełnionych wówczas w innych państwach regionu – przekonuje jednak komentator katarskiej stacji Al-Dżazira.
Magazyn DGP 08.03.19 / Dziennik Gazeta Prawna
Według niego tę powściągliwość widać po obu stronach. Najbardziej radykalne hasła pojawiające się na transparentach brzmią ”Odejdź„. Gdy zapyta się któregoś z protestujących, jakiego scenariusza życzą sobie dla Algierii, nikt nie wspomina o Libii czy Tunezji, tu mówi się o Malezji, w której skompromitowana władza ustąpiła w pokojowy sposób, czy Turcji, gdzie poprzedników Partii Sprawiedliwości i Rozwoju oraz prezydenta (wcześniej premiera) Recepa Tayyipa Erdoğana pozbyto się przy urnie wyborczej.
Powściągliwość cechuje też obóz rządzący, bo nawet zawoalowane pogróżki szefa sztabu są osładzane obietnicami powołania komisji, która już po wybraniu Butefliki na piątą kadencję przeprowadzi z przedstawicielami protestujących i opozycji konsultacje co do terminu następnych wyborów, w których schorowany prezydent ”na pewno już nie wystartuje„. Wbrew pozorom więc demonstranci mogą być bliżej osiągnięcia swojego celu, niż się wydaje. Tym bardziej że w grę wchodzi jeszcze jeden scenariusz – taki, którego konsekwencji w całym tym zamieszaniu nikt nie próbuje oceniać: Buteflika jest dziś prawdopodobnie w szpitalu w Genewie, w stanie krytycznym. Może się okazać, że nie dożyje wyborów lub że jego piąta kadencja potrwa kilka dni lub tygodni. To może być ten moment, w którym protestujący zyskają jedyną w swoim rodzaju szansę na przeforsowanie ich woli. Albo moment, w którym buldogi wychyną spod dywanu.